Allen Ginsberg

Allen Ginsberg

poniedziałek, 11 stycznia 2016

Poemat dygresyjny Jacka Gulli - H., I.

H.
pierwsze moje próby poezji w nowym języku
zaowocowały krytyką życia małżeńskiego
po prostu wyśmiałem się z mej snobizującej brytyjskiej żony
z kobiety bądź co bądź odważnej inteligentnej i pięknej
z naszych sex-lodów przed kolorowym TV
z jej alabastrowej stopy kołyszącej się poza brzegiem
queen matress
pod dźwiękoszczelnym korkowym sufitem
po heroicznych doświadczeniach z PRLowskim socjalizmem
realnym
czy tak się miała realizować teraz moja upragniona wolność
zdecydowałem się przeczytać publicznie ów zbiorek okrucieństw
w Kościuszko Foundation
na okazję machnąłem mały xeroxowany plakacik
oboje en nude on gra na wiolonczeli ona słucha zamyślona
i obchodzę z nim jak z nielegalną bibułą
znajomków ich znajomków i znajomków znajomków
kiedy Allen spojrzał na plakacik przyklasnął
Ale Cudny Rysuneczek Biegnij Z Nim Do Schnabla On Ma Gest
i Środki
z kolei Schnabel odczytawszy zawiadomienie radzi
Spiesz Ty Z Tym do Ginsberga On Ci Pomoże
Masz Świetne Pióro
ani jeden ani drugi w Fundacji się w końcu nie pojawił
a nawet gdyby się pojawili jak zwykle wielcy spóźnieni
kto wie czy ktokolwiek ustąpił by im siedzenia
Polonia jak zwykle zlekceważyła trudne próby ziomka
na szekspirowskiej niwie
wystrojona w najlepszym przypadku w szaty i pozy z Matejki
ale pusta jak z norwidowskiego powiedzenia
Na Próżno w Polaku Szukać Człowieka
jakby nasz naród nie rozumiał że tylko cnota krytyki się nie boi
że krytyka to szczeble w drabinie do nieba
z których się spada na skręcenie karku
które się łamią
lecz którymi wspinać się mimo wszystko trzeba
lecz którymi wspinać się mimo wszystko warto
—–I.
—–Z grona ówczesnych dyskutantów, do dziś żyje tylko Julia Hartwig. Posiedzenie odbyło się w nowojorskiej siedzibie PEN American Center, jego tematem było pytanie „Czy można pisać poezję w przybranym języku?,” a wypowiadali się Artur Międzyrzecki, Susan Sontag, Jerzy Kosiński, Josif Brodsky i Allen Ginsberg, w większości byli albo obecni prezydenci PENu w ich krajach.
—–Na spotkaniu pojawiłem się spóźniony, z przyczyny mej ówczesnej narzeczonej z Buenos Aires, mej cudnej Gizelli de Letraz. Dziewczyna do złudzenia przypominała dwudziestoletnią Sophię Loren, ubrana w obcisły trykot z cętkami pantery od stóp do głów, więc kiedy weszliśmy na salę, dyskutanci zamilkli z wrażenia, odczekując aż zajmiemy miejsca tuż obok ich długiego stołu z mikrofonem, na ostatnich dwóch wolnych, jakby tylko na nas czekających krzesłach.
Piękna Gizelle nie oszczędziła zebranym groźnego, ostrzegawczego spojrzenia, jak dzikie zwierzę, które tylko czeka, żeby je spuścić z łańcucha, zanim złożyła swą czarnowłosą główkę na mym ramieniu, czym dała do zrozumienia, że można wracać do tematu.
—–Artur, siwy, wyniosły, rozważał wszystkie pro i contra z rozwagą aptekarza. Powodował nim dobrze pojęty patriotyzm. Z jednej strony bał się ryzykować pochopnej decyzji, gdyby eksperyment z przejściem na angielski miał się odważniakowi z nad Wisły nie powieźć, a z drugiej strony czułby się dumny, gdyby młody Polak miał się kiedyś okazać drugim Conradem w poezji na amerykańskim gruncie. Z tonu jego głosu wnioskowałem, że radził mi, żebym, po kilku próbach, dając za wygraną jeśli by się one nie powiodły, wrócił, póki młodość dawała mi dość skrzydeł, do Kraju, do rodzimego języka, gdzie Skałki Panieńskie, gdzie Wawel.
—–Susan Sontag, z którą miałem na pieńku – szło o wspólną kochankę – dziwiła się wyniośle, jak tak efemeryczne zagadnienie mogło wypełnić główną salę PENu aż po ostatnie siedzenie. Ignorując meritum dyskusji, dama popłynęła w rejs po innych językach, pytając ile wartościowej literatury stworzyli w nich przybysze obcy danej kulturze, ale sama nie dała na to odpowiedzi, jakby nigdy nie słyszała o Apolinarym Kostrowickim, Wilhelmie Reichu, o Józefie Korzeniowskim i Samuelu Beckettcie, to start with…
—–Czytając jej body-language, i ton jej głosu, wiedziałem że była wściekła, zazdrosna pewnie o moją panterę, ale jak na damę przystało, wolała przemilczeć swoją opinie – czyli zdecydowane „nie” – żeby nie być posądzoną o chwyty poniżej pasa w zawodach o laury Orfeusza, albo o prywatne rozrachunki z arcy-przystojnym, utalentowanym i młodym Polakiem.
—–Jerzy Kosiński, który sprzyjał mi wtedy gorąco, z pozycji prezydenta nowojorskiego PENu wspomagając mnie miesięcznymi dotacjami z puli tej organizacji, tamtego wieczoru nie obwijał swej opinii w bawełnę. Nie, Nie i jeszcze raz Nie. Nie można, wołał głosem nerwusa, gestykulując gwałtownie, czym zmroził mój entuzjazm do Ameryki, jakby ostrzegając swego podopiecznego przed nieuchronną katastrofą.
—–Nie czekając aż Jerzy skończy tyradę, do mikrofonu poderwał się Josip Brodsky z żarliwą obroną odwagi, wyobraźni i eksperymentu. Sam już od lat pisał i drukował w przybranym języku. Zaczął się go uczyć jeszcze w obozie na Syberii ZSSR, tłumacząc Dylana Thomasa na rosyjski  Byłem mu wdzięczny. Zwrócił mi nadzieję, ufność we własne możliwości. Znałem go od lat, niezbyt dobrze, bo był raczej mrukiem, albo może dzielił nas angielski, brak slow, lecz papierosów w Cafe Reggio przy McDougal Street wypaliliśmy we dwóch milczące setki.
—–Kiedy przyszła kolej na Allena, bard beatników, owszem, powstał z krzesła, wziął mikrofon w dłonie, podniósł go do ust, wahał się i wahał przez długi czas, aż w końcu zrezygnował z głosu w dyskusji, nie postawił kropki pod znakiem zapytania, a posławszy w moją stronę długie, wymowne spojrzenie, odstawił mikrofon na miejsce i bez słowa usiadł.
—–Skonfundowani zebrani czym prędzej ruszyli w stronę stołu z winami, dziwiąc się ze zgryzem pewnej gwieździe hollywoodzkiej, która – napisawszy książkę o swych podróżach duchowych po Egipcie Faraonów – pojawiła się wśród zebranych jak ich niekoronowana władczyni.
—–Całe to wydarzenie miało mieć finał w rok czy dwa później, w tym samym lokalu, zaraz po tym, jak Brodsky otrzymał Nagrodę Nobla. PEN oczywiście musiał uczcić okazję nie lada ucztą, a ja z tej okazji nie czekałem na spóźnialską Gizellę, tylko się sam, niemal przed czasem, pojawiłem na miejscu.
—–W  sali obecni byli tylko oni dwaj, Jerzy Kosiński i Czesław Czapliński, fotograf światowych sław z Warszawy. Przyłączyłem się do rozmowy, nie pamiętam o czym gaworzyliśmy, kiedy jako czwarty pojawił się nowo mianowany Noblista. W rozpiętym palcie, z szalem nonszalancko obwiniętym wokół szyi, jak natchniony łobuz, co chwilę wcześniej wyskoczył z pośpiesznego autobusu.
—–Co robić?
—–Kiedy skonfundowany Jerzy zwrócił się do Josipa z gratulacjami, ten odwrócił się plecami, bez słowa, z nieskrywaną, wręcz sceniczną wyższością, każąc go w ten sposób za ślepy upór w pamiętnej dyskusji o poezji w wybranym języku.
—–Jurek zamilkł jak ścięty.
—–Zamilkł i z desperackim pośpiechem ruszył ku wyjściu. Nikt go nie zatrzymywał, więc uroczystość tego wieczora – kogóż tam nie było i z kim się wtedy nie piło – odbyć się musiała pod jego nieobecność, bez przemowy, bez toastu.