Jakiego rodzaju
wpływ na Ciebie miały wiersze Ginsberga i innych beatników? Czy był to wpływ na
poetykę i poezję, czy może również na Twój pogląd na świat? Jakbyś to
ocenił?
Poezja amerykańska miała i ma dużo
większy wpływ na moją twórczość niż polska. W okresie mojej młodości bardzo był popularny Edward Stachura, Rafał Wojaczek,
Andrzej Bursa, Ryszard Milczewski-Bruno. Gdy Stachura odebrał sobie życie
miałem 23 lata, w środowisku, w którym żyłem był to szok. Chłopcy i dziewczyny przy ogniskach w
górach recytowali jego poezje, płakali. Czytano go „na okrągło”, śpiewano i
grano na gitarach jego piosenki. W bibliotekach trzeba było się zapisywać w
kolejki na jego książki. W takim środowisku żyłem, wielu znajomych było jeszcze
młodszych ode mnie. Ani Stachura ani wyżej wymienieni poeci w jakiś sensie nie
przemawiali do mnie tak jak Walt Whitman, Sylvia Plath, W.B. Yeats, Ezra Pound,
T.S. Eliot czy beatnicy. (O poetach nowojorskich wtedy mało kto jeszcze w
Polsce słyszał).
Mój pierwszy tomik wydany na emigracji
w San Francisco po polsku i angielsku pt. Cannibalism
Poetry został zainspirowany malarstwem Salvadora Dali, a jego żona Gala
jest na okładce tego tomiku. Był on wydany w 1984 roku. W tym też roku został
wydany Ginsberg przez krakowskie Wydawnictwo Literackie. Jest to wydanie
dwujęzyczne w przekładzie Bogdana Barana. Wtedy też wielu moich znajomych z
Pieszyc, Dzierżoniowa, Bielawy w swoich listach do mnie wysyłało poszczególne wiersze poety. To było bardzo
miłe.
Aby być sprawiedliwym także duże
wrażenie zrobiły na mnie dwa poematy Ginsberga Skowyt i Kadysz. Wtedy
jeszcze nie wiedziałem, że te długie poematy bardziej prozą niż poezją to
przeogromny wpływ Walta Whitmana. Ginsberg, późny uczeń Whitmana, jest jakby
postromantykiem amerykańskim, który świetnie dawał sobie radę w
postmodernizmie. Oczywiście, że chciałem pisać tak jak on i przez wiele lat był
on dla mnie wzorcem, zanim się nie zorientowałem, że nie tędy droga. Dzisiaj
Allen Ginsberg i jego poezja to dla mnie zamknięty rozdział, na szczęście dla
mnie mam innych „ulubionych poetów”, ale nie mogę zaprzeczać, że jest mi obcy,
bo miał duży wpływ na mnie. Widać to gołym okiem np. w tomiku pt. Współczesny prymitywizm wydanym w 1992
roku w Chicago. Wpływ jego poezji na mnie i na moją twórczość był duży, ale dzisiaj po latach mogę powiedzieć, że z tego
okresu nie mam dobrych wierszy, to jest takich, z których byłbym po latach
dumny. Ginsberg położył się wielkim
cieniem na moją twórczość. Jego sposób pisania wierszy tzw. stream of consciousness lub, jak inni często określają, interrior
monologue, dzisiaj do mnie nie przemawia. Kiedyś to imponowało, ale to było
dobre dla Ginsberga i tylko dla niego. Długa narracja w pierwszej osobie,
pisana długimi liniami, myśli, uczucia, wspomnienia, reminiscencja, etc.,
dzisiaj nie to wydaje mi się najlepszą poezją. Ginsberg miał dużą łatwość
pisania, ale także drukowania, wczesny debiut, rozgłos, stał się legendą.
Chytrość wydawców, którzy zawsze mogli liczyć na zyski ze sprzedaży jego nowych
tomików, to wszystko doprowadziło do tego, że wiele jego wierszy, nie powinno
ujrzeć światła dziennego. Wiele wierszy Ginsberga przetłumaczyłem na język
polski, publikowałem te przekłady, mam też w swoim dorobku wiersze poświęcone
jego osobie, ale jak już wspomniałem, jest to rozdział zamknięty dla mnie.
Czyli śmierć Ginsberga była końcem pewnego etapu?
Ginsberg
zmarł w 1997 roku i wraz z jego śmiercią zakończył się duży rozdział poezji w literaturze amerykańskiej. Powoli schodzi z tego świata także Beat Generation
nie tylko poetów, ale i czytelników. Twórczość Ginsberga była w zasadzie oparta
na jego własnych życiowych doświadczeniach i to jest jego wielka zasługa, że
potrafił własne życie „przerobić” na poezję, literaturę. Czytając jego wiersze
czasem trudno jest rozdzielić jego ja liryczne od jego ja prawdziwego. Dlatego
jego śmierć definitywnie jest końcem rozdziału, który nazywał się Beat
Generation.
Czy myślałeś kiedykolwiek, że osobiście spotkasz się z Ginsbergiem i osobiście łykniesz jego
Ameryki?
Nigdy w życiu bym nie przypuszczał, że
kilka lat później będę wędrował tymi samymi ulicami, którymi chodził Ginsberg.
Siedział w barach, w których on bywał, nawet ci sami barmani podawali mi piwo,
co jemu. Oglądałem na ścianach pubów jego zdjęcia z miejscowymi sławami poezji
lub przyjaciółmi. Podawałem rękę tym samym osobom, którzy z nim się witali,
było to trudne do uwierzenia, ale nie robiło to na mnie już tak wielkiego
wrażenia, jak gdy byłem w Polsce. W parku Golden Gate piłem piwo, całowałem się
z dziewczynami na ławkach, paliłem trawę, ale jak prezydent Bill Clinton nie
zaciągałem się. W The Second Hand Store na ulicy Hight and Ashbury lub ulicach
wzdłuż Golden Gate Park można było kupić za 1.99 dolara płyty zespołów, które w
Polsce były na wagę złota: The Beatles, Rolling Stones, Janise Joplin, Bob
Dylan, Nazareth, Lep Zeppelin, Frank Zappa, The Doors, Joan Baez, Grateful
Dead, Jimi Hendrix, Tom Jones, itd., itd. Książki poetów, którzy jeszcze kilka
miesięcy wcześniej byli dla mnie na równi ze świętymi leżały w pudełkach, w
nieładzie po 99 centów. Niektóre z nich z autografami czy nawet dedykacjami: Ginsberg, Cassady, Burroughs, Joyce,
Kerouac, Corso, wiersze o Wietnamie,
zen, buddyzmie, wielkich mistyków Rumiego i Hafiza. Dzielnica, która zasłynęła
na całym świecie jako święte miejsce hipisów w ciągu pięciu lat po zakończeniu
wojny w Wietnamie stała się turystyczną atrakcją z milionem coffee shops, barów
z piwem, sklepików z używaną odzieżą i butami, płytami, książkami, hipisowską
biżuterią, itd., itd. Children of
flowers stali się biznesmenami i zamiast wkładać kwiaty we włosy zakładali
konta oszczędnościowe w Bank of America. Piosenka, prawie hymn hipisów, Scotta
McKenzie pt. San Francisco, rozpoczynająca się od
słów: “If you’re going to San Francisco
be sure to wear some flowers in your hair”, straciła na
aktualności. Beatnicy wraz hipisami znikli z
powierzchni ziemi, a San Francisco stało się jednym z najdroższych miast
Ameryki i świata.