Allen Ginsberg

Allen Ginsberg

piątek, 20 listopada 2015

Rozmowa z Antonim Pawlakiem (Gdańsk, 30.09.2008 r.) - cz. I

Kiedy po raz pierwszy zetknął się Pan z poezją Allena Ginsberga?

Nawet dokładnie mogę powiedzieć – latem 1971 roku. Było tak, że jak zacząłem pisać to zacząłem też kupować różne pisma literackie, które wychodziły tak na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych – „Poezja”, „Życie Literackie”, „Kultura”. Coś tam szukałem i co przeczytałem jakiegoś współczesnego poetę polskiego, to to mi nie pasowało. Potem przez przyjaciół trafiłem najpierw do Whitmana i Sandburga, i to mi się strasznie spodobało, że to jest to, co ja chcę robić. A w 1971 roku we czterech, w tej grupie było trzech poetów (proszę o wpisanie nazwiska), Marek Bieńkowski i ja, pojechaliśmy autostopem do Krakowa, a potem na zlot hippisów do Częstochowy. Tam poznaliśmy grupę hippisów, głównie Psa, który nazywa się Ryszard Terlecki, który był szefem krakowskiego IPN-u i chyba jest posłem. On był wtedy jednym z przywódców hippisów polskich. Dał nam do czytania jakieś maszynopisy, jakąś przebitkę, którąś z kolei, to było już sczytane. Tam był „Skowyt”, „Uptown” i „Sutra słonecznikowa”.

W czyim tłumaczeniu to było?

Tam nie było to podane, ale on twierdził, że to było tłumaczenia Leszka Elektorowicza. I to mnie po prostu poraziło, szczególnie „Skowyt”, ale również i „Uptown”, i „Sutra…”, i zacząłem tego szukać, a było tego mało, a właściwie w ogóle wtedy nie było. Potem ukazało się tłumaczenie Rybczyńskiego, ukazały się też, moim zdaniem, fatalne przekłady Teresy Truszkowskiej. Fatalne dlatego, że ona wszelkie wulgaryzmy starała się stonować, w „Sutrze słonecznikowej” coś było, co nie brzmiało zbyt dobrze. No i ukazała się książeczka „Skowyt i inne wiersze” w tłumaczeniach Grzegorza Musiała, chwilami bardzo piękna, chwilami fatalna. W „Ameryce” go fuck yourself with your atom bomb on przetłumaczył daj sobie w krok swoją bombą atomową, to jest jakieś nieporozumienie, zgrzyta to po prostu. Powinno być raczej pierdol się swoją bombą atomową, co jest przede wszystkim nośne.
I wtedy właśnie wpisało mi się to w taką triadę amerykańską: Whitman, Sandburg i Ginsberg. To był jakiś ciąg, nawet w sposobie zapisu, ale również w tym, co penetrowali, czym się interesowali. I tak wsiadłem w tego Ginsberga dosyć ostro.

I jak to na Pana wpłynęło?

To mnie bardzo ukierunkowało. Ja zawsze miałem taką wrażliwość społeczną nawet przed poznaniem wierszy Ginsberga. W Polsce tego zupełnie nie było, takiej poezji. Uważałem, że w Polsce taką poezję oderwaną od rzeczywistości i w związku z tym przeze mnie kompletnie nie przyjmowaną uprawiają Grochowiak czy Jeżyna, i to mi nie odpowiadało. Ja uważałem, że jest coś takiego jak społeczny obowiązek.

Czyli literatura zaangażowana.

No tak. Tylko, że ta nazwa bardzo źle się kojarzy, natomiast dokładnie o to chodziło, to znaczy ja uważałem, że sztuka też polega na tym, żeby, bo to ładniej brzmi, mieć postawę obywatelską, to ja ponoszę odpowiedzialność za to, co się dzieje w moim sąsiedztwie, w moim kraju. To amerykańscy poeci spełniali i nie tylko w poezji zresztą, bo Ginsberg szedł przecież na czele demonstracji w 1968 roku podczas konwencji demokratycznej w Chicago, czyli świadome obywatelstwo, świadome współuczestnictwo i próba wzięcia na siebie odpowiedzialności i za siebie, i za wszystko, co się wokół mnie dzieje. Mi się wydawało, że jest to konieczne.

A jak to się stało, że Pan w ogóle nie poznał Ginsberga?

Ja miałem okazję go poznać, jak on był w Polsce w latach osiemdziesiątych, w Starej Prochowni występował w Warszawie i ja wtedy mieszkałem w Warszawie. Moi przyjaciele zorganizowali jakąś kolację dla Ginsberga i ja byłem też zaproszony, ale nie poszedłem. Myślę, że nie poszedłem dlatego, bo bałem się, że mnie mit rozczaruje, mit, który noszę sobie – i miałem rację. Jak się potem okazało większość rozmowy, mimo że większość ludzi rozmowę próbowało skierować na tory poezji, to on wykazywał większe zainteresowanie, gdzie tu można pójść na chłopców.


To samo mówił mi Piotr Bratkowski, który próbował z nim o muzyce rozmawiać.

Właśnie. Piotrek był chyba na tej kolacji. Jak oglądałem w telewizji zapis wieczoru autorskiego, który Ginsberg miał w Teatrze Stu, gdzie grał na różnych dziwnych instrumentach, deklamował, ale i podśpiewywał swoją poezję, to mi się wydawało to fascynujące, że to nie jest tak jak w Polsce, że siada za stołem jakiś ponury facet i czyta niewyraźnie swoje wiersze. Tam Ginsberg pokazał się jak prawdziwy showman, który ma coś ważnego do sprzedania i stara się to tak sprzedać, żeby to było atrakcyjne dla słuchacza. W Polsce nie ma tej tradycji, teraz może zaczyna być, bo to czy Sendecki czy Sosnowski, oni robią taki mały spektakl, albo Świetlicki.

Czy zauważył Pan wpływ Ginsberga na swoich przyjaciół poetów?

Moim zdaniem to był bardzo duży wpływ. Potem to poszło w inną stronę – Piotrek Sommer nazywał większość moich przyjaciół „dziećmi Leonarda Cohena”. Jeżeli ktoś się trzymał takiej poetyki, powiedzmy popłuczyn po grupie „Współczesność” to był impregnowany na Ginsberga. „Nowa fala” też była impregnowana, ale to chyba dlatego, że oni poznali Ginsberga, jak byli już ukształtowanymi poetami i to jest inny rodzaj wpływu. Natomiast dla mojego pokolenia wpływ Ginsberga miał duże znaczenie – i dla Piotrka Bratkowskiego, i dla wielu moich przyjaciół to był bardzo ważny poeta. Ale nie tylko poeta, bo pamiętam, że w piśmie „Poezja”, chyba w latach osiemdziesiątych, ukazało się parę esejów Ginsberga, bardzo ciekawych, więc była to bardzo ważna postać.

Jednym z ważniejszych był chyba esej „Pierwsza myśl – najlepsza”, który się ukazał w 1985 roku.

Tak. To jest bardzo ważny tekst. On w nim chyba mówił o powinnościach poety. Myślę, że wielu moich kolegów ośmieliło to w tym sensie, że okazało się, że reakcja na rzeczywistość, na codzienność też jest poetycka, że nie musi to być wstydliwe, że poezja nie musi być tylko o kwiatkach, ale że poezją jest wszystko, jeżeli się to umie zrobić oczywiście.

A kogo by Pan wymienił, na kogo miał wpływ Allen Ginsberg?

Na pewno Piotrek Bratkowski, myślę że w jakimś sensie również Piotr Sommer…

On się do tego nie przyznaje.

Tak, on się nie przyznaje, ale myślę, że Ginsberg na niego wpływ miał. Było mnóstwo takich ludzi, o których dziś już nikt nie pamięta. Młodych poetów jest zawsze mnóstwo, a potem ludzie z tego wyrastają i zajmują się czymś innym, więc nie jestem w stanie przytoczyć nazwisk.

W „Nowym Wyrazie” często publikował Jacek Gulla.

Tak, Jacek Gulla, to zdecydowanie. Ja nawet nie wiem, co się z nim stało nawet, ale to bardzo dziwna postać była. Ginsberg był najpopularniejszy wśród ludzi, którzy jakoś stykali się z ruchem hippisowskim, ponieważ on był guru bitników i hippisów właśnie. Sczytane maszynopisy Ginsberga krążyły wśród tych nieszczęsnych przeważnie polskich hippisów. Ale na przykład jeden z czołowych polskich hippisów, teraz wyszła jego książka o hippisach, Kamil Sipowicz, myślę, że poetycko Ginsberg nic mu nie zrobił. On ma tak wyrazistą własną poetykę, że jemu Ginsberg do niczego nie był potrzebny. Kamil był zafascynowany Ginsbergiem, ale na zupełnie innej zasadzie, to znaczy nie przyjmował jego poetyki i jego widzenia świata. On miał własny świat, bardzo zamknięty.

Byłem ostatnio na spotkaniu z Kamilem Sipowiczem, gdzie czytał swój poemat o Berlinie i wydawało mi się, że jest to bezpośrednie odwołanie do Ginsberga.


To może teraz, ostatnio, bo ja pamiętam jego wiersze z lat siedemdziesiątych. Myśmy byli na jednej uczelni, na Akademii Teologii Katolickiej, tylko Kamil ją skończył, a ja nie – on wtedy miał potwornie hermetyczne wiersze, o minerałach na przykład, i to były wiersze kompletnie z innej bajki. Ale na Ginsbergu wychowywali się ta cała grupa, Kora Jackowska, Marek Jackowski, ci wszyscy, którzy wyszli z tego ruchu hippisowskiego, tylko że nie wszyscy z nich piszą.