Czy teraz młodzi poeci wiedzą w
ogóle o Ginsbergu? Czy orientuje się Pan w tym?
Ja myślę, że młodzi poeci mało czytają, to jest raz. Po drugie mam taką
obawę, że – przynajmniej, jeśli chodzi o polskich poetów – poeci umierają razem
z sobą jakby, tzn. jak umiera poeta to przestaje się go wydawać. Bardzo rzadko
się zdarza inaczej, casus Wojaczka był na przykład czy Grochowiaka. Szkoda, bo
myśmy mieli kilku znakomitych poetów, o których już nikt nie pamięta. I myślę,
że z Ginsbergiem jest troszeczkę podobnie. Ale z drugiej strony, paradoksalnie,
widzę Ginsberga w niektórych wierszach Woroszylskiego, mimo że jest to zupełnie
co innego, szczególnie Woroszylski z lat siedemdziesiątych. Jest taki duży wiersz, nie pamiętam w tej chwili
tytułu, jest on w wyborze Czytelnikowskim. Wiersz jest o tym, jak on z Witoldem
Wirpszą i kimś jeszcze jedzie jako juror na Konkurs Czerwonej Róży i ktoś rzuca
kamień rozbijając szybę. Moim zdaniem to jest bardzo Ginsbergowski wiersz. On
musiał to też czytać.
Ja myślę jednak, że głównie jest to pokolenie moje i Piotrka
Bratkowskiego, które w dużej mierze odeszło od pisania albo udało się na
emigrację. Był Jurek Bizela, Romek Chojnacki, u nich było widać pewne ślady
Ginsberga. Ale większość przestała pisać albo wyjechała, albo zajęła się czymś
innym.
A Pan przestał pisać?
Nie, ja piszę dalej. Mam nawet złożony tomik w wydawnictwie, ale wszystko
się opóźnia. Ale komu teraz chce się wydawać poezję skoro nikt tego nie czyta.
Jak Pan, jako działacz demokratycznej
opozycji, odnosi się do działalności polityczno-społecznej Ginsberga?
Ci ludzie, którzy jeszcze przed rozpoczęciem działalności opozycyjnej
mieli flirt z hippisami byli takim dziwny ciałem opozycji. Opozycja była dosyć seriozna, natomiast myśmy tworzyli ten
krąg pisma „Puls” z Łodzi. I myśmy mieli trochę inny stosunek do życia, do
twórczości, do własnej opozycyjności. Myśmy cały czas myśleli o sobie jako o
pewnym społeczeństwie alternatywnym i to wyrastało z tych hippisowskich
tradycji, i było to dosyć niechętnie przyjmowane przez naszych kolegów z
„Zapisu” czy innych. Oni próbowali się plasować w tym głównym nurcie. Ja teraz
patrzę na to z perspektywy czasu to myślę, że myśmy byli trochę podobni do
tego, co było w opozycji czeskiej, a czego nie było w polskiej. Na przykład to, że w Czechach była ta alternatywna
scena muzyczna, Plastic People Of The Universe, czego w Polsce praktycznie nie
było, teatry podziemne itd. U nas to była właściwie tylko literatura, tam
natomiast był o wiele szerszy ruch społeczny i myśmy mentalnie bardziej
wpasowywali się w tych Czechów. Zresztą fascynowaliśmy się nimi, w naszej grupie
był Andrzej Jagodziński, tłumacz Havla i Plastic People, myśmy żyli tym, było
to nam szalenie bliskie. I to wyrastało z naszych fascynacji Ginsbergiem jak
najbardziej, bo to była ta postawa po prostu.
W „Pulsie” był jeszcze Piotr
Bikont…
…który tłumaczył Ginsberga jako Piotr Allen.
Był on chyba jednym z pierwszych
tłumaczy Ginsberga.
Oprócz Elektorowicza, Truszkowskiej i Rybowskiego to tak. I myślę, że
Piotrek był niezłym tłumaczem.
Jerzy Jarniewicz nazwał Pana, w
rozmowie ze mną, „polskim bitnikiem”. Kiedy powtórzyłem to Kamilowi
Sipowiczowi, on absolutnie się z tym nie zgodził. Kto ma rację?
Czy ja wiem? Niektórych moich przyjaciół dziwią moje wybory życiowe,
które polegały na tym, że w latach osiemdziesiątych pracowałem w tygodniku
katolickim, teraz pracuję w Urzędzie Miejskim, jako urzędnik de facto. Natomiast ja mam taką ideę, od
bardzo bardzo dawna, że życie jest jakąś przygodą i że należy w życiu różnych
rzeczy spróbować. Żeby mi ktoś kiedyś powiedział, że będę urzędnikiem
samorządowym to bym go wyśmiał po prostu, natomiast wydaje mi się to
fascynujące. Ale z czego przecież trzeba żyć.
Myślę, że u mnie zostało bardzo dużo z tej fascynacji hippisami czy czymś
takim, natomiast człowiek dojrzewa, starzeje się i pewne rzeczy jakby mu
mijają. Na przykład myślę, że to, co robiłem w roku 1969, tzn. potrafiłem z
jakąś pałatką, bez namiotu pojechać autostopem, to teraz bym nie pojechał, bo
by mnie korzonki zaatakowały, nie spałbym pod drzewem, bo to już nie ten wiek.
Ciągle jednak mam pewien zespół poglądów, a mimo to zdecydowałem się na pracę u
Pawła Adamowicza, który jest jednym z czołowych polityków Platformy
Obywatelskiej. Powiedziałem mu, że bardzo chętnie będę tu pracował, ale musisz
wziąć pod uwagę, że ja jestem lewak. I ja jako rzecznik prasowy działam na jego
wizerunek, a nie na mój, swoje poglądy zostawiam z boku, bo jestem ustami prezydenta i
przyjmuję tę rolę. Z początku miałem duże kłopoty z przestawieniem się, bo raz
coś mnie podkusiło, żeby coś palnąć, teraz potrafię się już pilnować.
To znaczy, że te poglądy z lat
sześćdziesiątych zostały Panu?
W dużej mierze, tzn. ja jestem lewakiem w swoich poglądach. To jest
strasznie sentymentalne. Ale pamiętam, że jedną z lektur w moim kanonie, która
fascynowała też hippisów, była ta słynna „Dezyderata”, wyśpiewywana przez
Piwnicę Pod Baranami. Dla mnie to jest tekst w dalszym ciągu bardzo ważny.
Bardzo ważny w dalszym ciągu jest też „Skowyt” i „Kadysz”. Jest tak, że jak się
wraca do lektur z młodości to się myśli „czym ja się zachwycałem?”, ale tutaj
nie mam takich wątpliwości. I jest bardzo mało autorów, przy których nie mam
tych wątpliwości, nie mam przy Ginsbergu, nie mam przy Whitmanie, nie mam przy
Majakowskim żadnych wątpliwości, że jest wielkim poetą i przy „Dezyderacie”,
gdzie jest bardzo wiele trafnych rzeczy i gdybyśmy bardziej się stosowali do
tego to ten świat byłby ciut lepszy. Ale to jest taki troszkę idealizm, który
zawsze przy spotkaniu z życiem pęka, życie podłe jest niestety.