Czy możesz ocenić wpływ
Ginsberga na ruch hippisowski w Polsce? Czy był on tak ważny dla hippisów w
Polsce jak i w Stanach czy innych krajach?
W Polsce była zupełnie inna
sytuacja. Z powodu cenzury jego poezja była prawie nieznana i jego legenda
rosła z podań ustnych, z opowiadań ludzi, którzy czytali jego teksty. Był
jednak na ustach wszystkich polskich hipisów jako symbol rewolty przeciw
zaskorupiałemu i choremu na nienawiść światu. Wtedy nie można było nawet mówić,
że coś jest nie tak. Bo przecież socjalizm przywrócił szczęśliwość doczesną i
powszechną sprawiedliwość i przeciętny obywatel nie miał prawa być
niezadowolonym. Kiedyś wezwano mnie na komendę milicji, w moim rodzinnym Żywcu
i funkcjonariusz zapytał wprost, dlaczego jestem taki smutny, skoro mam
wszystko, czego do szczęścia potrzebuje młody człowiek. Odpowiedziałem, że taką
mam już naturę – pokiwał z politowaniem głową i poradził mi, żebym poszedł na jakąś
wesołą imprezę, zaliczył jakąś panienkę, to może przestanę snuć się tak po
ulicach, „smutny jak nieszczęście”.
Kiedy po raz pierwszy
spotkałeś się z poezją Ginsberga (i innych bitników)? Czy wypłynęła ona w
czasach pierwszych zjazdów hippisów czy może znana była wcześniej?
Nie wiem, czy wcześniej
była znana, a jeżeli tak, to incydentalnie. Być może funkcjonowała gdzieś na
marginesie jako zakazany, przeklęty owoc. Ja poznałem jego teksty dopiero z
WL-owskiego wydania „Utworów poetyckich” i ta estetyka była mi bliska ze
względu na bezpośredniość, kategoryczność i ekspresję wypowiedzi. A także z
powodu pulsu, który niósł. Dzięki melorecytacjom, a raczej inkantacjom
Ginsberga w czasie promocji tej książki
w Teatrze STU doświadczyłem czym jest brzmienie, rytm i siła magiczna poezji. U
niego nawet najtragiczniejsze strofy brzmiały euforycznie. Wsłuchiwałem się w
jego głęboki, melodyjny i atakujący przestrzeń głos, jak podnosił się i opadał,
by uderzyć z jeszcze większą siłą. Nie trzeba było niczego rozumieć, to była
opowieść, którą czytało się bez słów. Emanowała z niego ogromna siła –
świadectwo energii żywego słowa, które działa ponad kulturą i ponad semantyką;
w przestrzeni którą często później określałem na moich spotkaniach autorskich,
czy sesjach warsztatowych jako drogę: serce – serce.
Jego „Skowyt” recytowany
był wtedy symultanicznie, po polsku przez Jerzego Trelę oraz przez Ginsberga po
angielsku. Pod względem wykonawczym trochę od niego przejąłem, stąd to czasem
przesadne akcentowanie, wybijanie rytmu poezji, od szeptu do krzyku, które
ostatnio staram się tonować. Jednak poza szeroką, rozbuchaną frazą moja poezja
jest zupełnie inna, choć płynie z podobnego źródła. Być może on je otworzył i
nauczył, że w sztuce bezwzględnym, wiernym sobie i przede wszystkim nie ulegać
kompromisom.
W jakim stopniu można mówić
o wpływie Ginsberga na literaturę polską? Jeśli można to w jakich okresach?
Myślę, że wpłynął w sposób
znaczący na poetów zbuntowanych, piszących na przełomie lat sześćdziesiątych i
siedemdziesiątych. Lecz dotyczyło to głównie kategorycznej postawy, co tak
bardzo było nam potrzebne. Jego zasługą jest „nauczenie” mnie (nas) mówienia
pełnym głosem, uderzania pięścią w stół i wydobywania z determinacją takiego
literackiego oręża, jakie w danej chwili jest adekwatne do sytuacji. Robił to w
sposób wyrazisty, bezkompromisowy i zdecydowany, używając wszelkich, nawet tych
najciemniejszych odcieni języka, własnego języka.
Czy Twoim zdaniem wpływ
Ginsberga jest widoczny we współczesnej polskiej poezji? Jeśli tak to na kogo?
W kręgu poetów przełomu lat
60/70 szczególnie popularna była poezja amerykańska, a Allen Ginsberg jako
poeta-guru miał tam swoje wyjątkowe miejsce. Jego aktywność polityczna i
charyzmatyczna obecność w wielu miejscach świata ugruntowała tę pozycję. W
imieniu wielu poetów współczesnych mógłbym powtórzyć: „My wszyscy z niego”,
lecz dotyczyłoby to postawy, zrodzonego z rozpaczy i bezradności buntu, a nie
naśladowania poetyki, która jest tak emocjonalna, i swoiście rozchwiana, że
praktycznie nie nadaje się do podrobienia.
Ginsberg obecny jest
krwioobiegu wielu poetów, czy chcą tego, czy nie, tak jak powietrze, którym się
oddycha nie zdając sobie z tego sprawy. Można by wymienić: Krzysztofa
Niemczyka, Antoniego Pawlaka, Grzegorza Musiała, Piotra Sommera, Andrzeja
Szubę, Tadeusza Sławka, Jerzego Illga, Bronisława Maja. Nie wiem, czy bez jego
inspiracji możliwe byłyby spektakle Teatru STU, czy Teatru Ósmego Dnia. Wtedy
on był na ustach tych wszystkich, którzy przeklinali dokonującą się z dnia na
dzień zagładę ludzkiej indywidualności, w totalitarnej machinie made in East or
West. Doesn`t matter.
Jak poezja Ginsberga
wpływała na Twoja poezję i poglądy na świat?
Nauczyła mnie
bezpośredniego wyrażania emocji, w miarę potrzeby dosadności i walenia pięścią
w stół. Zrozumiałem, że literatura to nie jest zabawa, lecz walka o siebie i o
świat, który niszczy, czy też pozoruje wartości w imię polityczno-biznesowych
projektów - walka o bliskość między ludźmi, o wspólnotę idei i słów.
Pod koniec lat 60-ych
Ginsberg spotkał się z Niemczykiem. Ty znałeś Krzysztofa Niemczyka. Czy
Niemczyk w ogóle kiedyś wspominał, że się spotkał z Ginsbergiem? W jego
ostatniej książce jest tekst o ich spotkaniu, zresztą drukowany wcześniej
choćby w „Opcjach”?
O Ginsbergu mówił często,
głównie o tym, że w jego mieszkaniu zostawił na ścianie malunek, do którego
ściągały pielgrzymki hipisów, nie tylko polskich. Czasem go to denerwowało.
Nigdy nie widziałem tego dzieła, przypuszczam ściennego fresku-autografu, ale mówiło się o tym, niemal jak o odbitych
śladach ciała na całunie. Myślę, że Ginsberga, jako szczególne zjawisko, należy
rozpatrywać w kategoriach przeklętej świętości – taka atmosfera roztaczała się
wokół niego i jego poezji, która jest agitacyjna i mistyczna zarazem, ale w
tych wierszach jest ogromny ładunek podskórnego liryzmu, bo był człowiekiem uczuciowym i nie wstydził
się łez.
Jaki jest Twój ulubiony
jego wiersz, czy może najważniejszy dla Ciebie, i dlaczego?
„Skowyt” najbardziej współwibruje
z moim prywatnym skowytem. Za czym? Za wolnością, za bliskością i solidarnością
ludzi. I to skowyczące monstrum szczerzy kły atakując klatki i bariery – ujada,
ciska się przypominając współczesne wcielenie Don Kichota, czy też szarego
zjadacza chleba, który z gołymi rękami rzuca się na czołgi. Literatura Allena
jest niezwykle rozedrganym i czułym zapisem stanu ducha, emocji i dialektyki
tamtych czasów. Nie zestarzała się, bo groźba zagłady ludzkiej indywidualności,
produkcja medialnych zombi rośnie z dnia na dzień. Przyczynia się do tego
wybiórcza i niekompetentna polityka kulturalna państwa i totalitarny dyktat
spłycających kulturę masmediów. Myślę, że poetycka wizja Masłowskiej,
niedoceniona merytorycznie i nie rozumiana dogłębnie przez większość jej
odbiorców i krytyków, pije z podobnego źródełka. Ginsberg, podobnie jak ona,
jest obrońcą strzępów ludzkich istnień spłaszczanych i miażdżonych przez
totalitarny wóz toczącej się na naszych oczach historii. Co ma mówić człowiek,
gdy czaszkę i genitalia zgniata mu niewidzialne imadło? Krzyczy „powiewając
genitaliami nad dachami”, a przed nieuniknioną zagładą zasłania się „granitowym
chujem”. Literalnie „Skowyt” Ginsberga pojawia się we fragmentach na ustach
jednego z bohaterów mojej „Wolnej miłości” – JAKI SFINKS Z CEMENU I ALUMINIUM
ROZBIŁ IM CZASKI / I WYJADŁ MÓZG I WYOBRAŹNIĘ?”. No właśnie, jaki to Sfinks?
Wciąż obecna jest we mnie
jego „Ameryka”, „Nad grobem
Apollinaire`a”, „Między ludźmi”, „Przerwa na obiad” – to jest autentyczna
metafizyka, żarliwa mistyka emanująca z błahych z pozoru zdarzeń i refleksji.
Ginsberg jest mistrzem zderzeń myśli i kontekstów, z czego rodzi się
niewidzialna metafora i tu potrzebne są „oczy duszy”, bo przez „szkiełko i oko”
trudno cokolwiek tu dojrzeć. Nad grobem Apollinaire`a pisze: …wierzę że
jakiś młody szaleniec złoży z kolei swój tomik / na moim grobie ażeby Bóg mógł
czytać mi w niebie / podczas chłodnych zimowych nocy… Albo
wiersz-konstatacja „Metafizyka”: To jest jeden jedyny / firmament; dlatego /
jest to świat absolutny. / Nie ma innego świata. / Koło się zamknęło. / Żyję w
Wieczności. / Zwyczaje tego świata / są zwyczajami Nieba.
Ja podobnie czułem się na
Pere Lachaise nad grobem Jima Morissona, zasłanym flaszkami po wódce, z ludźmi
palącymi w zadumie trawę, kołyszącymi się na falach dobywającego się z jakiegoś
radyjka hitu Doors`ów „Heroin” (mój przypis - "Heroin" to kawałek The Velvet Underground). Siedząc na sąsiednim grobie wpatrywałem się w
starą lub bardzo zniszczoną kobietę w czerni i zastanowiłem się kim ona jest.
Na grobie leżało wiele kartek, przyjrzałem się jednej z nich. Ktoś napisał: Jim,
thank you for everything what you do for me. I love you...
To było w trzydziestą rocznicę jego śmierci, w lipcu 2001 roku…