Jaki Pana zdaniem Ginsberg miał wpływ na polskich hippisów?
Nie wiem czy mogę powiedzieć, że byłem polskim hippisem. W 1971 roku
zacząłem mieszkać w tym mieszkaniu i zaczęli do mnie przychodzić różni ludzie,
z którymi miałem, że tak powiem kontakt duchowy, mieliśmy wiele wspólnych idei,
choć byłem starszy od nich. Wszedłem w ten świat, ale nie doświadczałem na
przykład tych używek, których oni używali. Część hippisów zorientowanych
intelektualnie, z wydziału filozofii czy socjologii zaczęła tu przychodzić na
siedzenia i nieraz nawet trzydzieści osób tu siedziało. Dwa razy w tygodni
organizowaliśmy te siedzenia kilkugodzinne ze śpiewami, m.in. sutrę serca po
japońsku, którą Ginsberg śpiewał w 1965, kiedy go spotkałem. Z mojej strony to
była próba bardziej systematycznego uprawiania zen, jako idei odkrywania
siebie, nieznanych obszarów umysłu, etc.. Zdarzało się, że przychodziły jakieś
panienki i po jednym siedzeniu mówiły, że nic im się nie wydarzyło. Wielu ludzi
z hippisami związanymi drukowałem w „Nowym Wyrazie”, kiedy byłem tam
redaktorem. To był Sadurski, ale też Jacek Gulla czy Andrzej Zuzak. Trudno mi
ocenić wpływ Ginsberga na nich. Ale pewien typ gniewu czy wściekłości, który
był w tych wierszach przywodził mi na myśl Ginsberga i to było dziwne, bo
przecież ideologia hippisowska była kwietna i łagodna. Polski hippizm był
podminowany jakimś gniewem, to był gniew niewolnika, który od czasu do czasu
uświadamia sobie, że mu ciążą kajdany. Wydaje mi się, że jest to jedna z
charakterystycznych cech ludzi sprzed 1989 roku, ta świadomość ciężkiej zbroi,
w którą zostaliśmy wtłoczeni. To tworzyło dziwną aurę w poezji i podminowywało
intelektualny ogląd świata. Chodziło o to jak tu się rozbroić, żeby realizować
własne istnienie i nie stać się rzeczywistym niewolnikiem. Na siedzenia u mnie
UB przysyłało agentów, ale po dwóch takich spotkaniach oni rezygnowali, bo tu
się przeczcież nic nie działo, nie było o czym donosić. To był piasek w
szprychy systemu, ale i drop aut. Ginsberg wdrożony w buddyzm przestał
być atrakcyjnym poetą, chodziło o ten gniew, który rozpalał, bo on w pewnym
sensie jest poetą gniewu, niezgody.
W 14(4.2003) numerze Nowej Okolicy Poetów drukowana
była rozmowa Jacka Napiórkowskiego z Jarosławem Markiewiczem, który również mówił o swoim spotkaniu z Ginsbergiem i o związkach z poezją beat.
JN:
Twoje zainteresowanie filozofią i myślą Dalekiego Wschodu umieszcza cię w bardzo
bliskiej przestrzeni z poetami Beat Generation: Gary Snyderem ( i jego
mistrzem-Kennethem Rexrothem), Ginsbergiem, Cassadym i Ferlighettim, którego dość
obficie prezentujemy w niniejszym numerze pisma. Wiem, ze spotkałeś się z
Allanem Ginsbergiem i było to dosyć niezwykle?
JM: Wspólna
przestrzeń, tak. Spotykaliśmy się (koniec lat 6o.)w herbaciarni Gong z
Karaskiem, on pokazał mi Snydera, Ginsberga czytałem przedtem, ale chyba wtedy
nie wiedziałem, że oni pożywiają się Dalekim Wschodem. Ginsberg u Artura
Sandauera na Iwickiej grał na tybetańskich czynelkach, ale Sandauer twierdził,
że śpiewa przy tym starohebrajską pieśń, a śpiewał Sutrę serca po
japońsku. Kapleau już wtedy działa w Rochester, w 74 przyjedzie do Polski, mój
nauczyciel zen. Nastąpi moje kilkuletnie zatonięcie. Wtedy mój zachwyt brał się z innego sposobu przedstawiania, chwytania
przedstawianego, ich chwyty były pełne napięcia, demonicznego stawania oko w
oko z potęgami – Ameryko, wypierdol się swoją bombą atomową! – służyły mi do
zmniejszania własnej niedogodności komara, który wgryzał się w żelazną miskę
komunizmu. Zrobiłem w 69 roku przedstawienie Między nagimi idą nadzy i
“ustawiłem” w nim fragmenty Skowytu Ginsberga tak, że był polskim
wściekłym. Znacznie silniejszym niż Bursa i Wojaczek.
Zadziwiające,
że buddyzm “zaszkodził” ich poezji, stała się – mniej pojemna, a niby docierała
do Wszystkiego. Ulegli fascynacji, nie do końca skonsumowali buddyjskie
światoobrazy, oni – niepokorni, schylili głowy przed abstrakcjami, bo jeśli by
te abstrakcje oblekli własnym ciałem, życiem – i nie pożądali tak gwałtownie
oświecenia – niektóre wiersze Leśmiana, Sen wiejski np. są dla mnie
bardziej buddyjskie.
Niewątpliwie
praktyka przyniosła im jakieś ukojenie, trochę przestało bujać na łajbie i
rzyganie poetyckimi diamentami się skończyło? Trochę mnie irytuje kiedy
spotykam w tekstach Snydera, Ginsberga – Nirmanakaję, Dharmakaję i inne
terminy, które rozumiem (tak mi się zdaje), a same są zaiste diamentami, ale w
tej poezji są drętwe.
Z Jarosławem Markiewiczem w jego domu
Jarosław Markiewicz zmarł 25 czerwca 2010 roku.