Kiedy zaczęła się u Ciebie
przygoda z hippizmem?
To było jesienią 1969 roku,
studiowałem wtedy Prawo na UJ. Spotykałem ich na Plantach, koło bunkra lub pod
Adasiem. Byłem chłopcem z szarej prowincji, ciągnęło mnie do wielkiego,
barwnego świata. Już wtedy trochę pisałem, ale z tamtego okresu prawie nic mi
nie zostało – jakiś taki nowo-młodo-polski skowyt do wolności, do wyrażenia bez
skrępowania siebie. I tu pojawili się hipisi, zupełnie jak z bajki; kolorowi,
ruchliwi, roztańczeni, rozśpiewani.
I to wpłynęło na to, że związałeś
się z hippisami?
Właśnie to. Bajkowość,
jakby nierealność istnienia. Poprzez nich zobaczyłem inny świat. Ci ludzie byli
ze sobą bardzo blisko, dzielili się wszystkim, co posiadali. Seks traktowali
jak chleb powszedni. Pamiętam, jakim szokiem było dla mnie wyznanie hipiski, w
której się zakochałem, powiedziała – wiesz, dla mnie seks jest jak podanie
ręki… gdy spojrzałem na nią nieco dziwnie, to dodała – My buntujemy się przeciw
mieszczańskim schematom… No właśnie, poszedłem za nią i to dla niej porzuciłem
studia i ruszyłem z hipisowską misją w Polskę…
Reminiscencje tego misjonarstwa można znaleźć w mojej powieści „Wolna
miłość” napisanej w latach osiemdziesiątych, a wydanej i nagrodzonej w roku
2000. Ale z drugiej z drugiej przyczyniły się do tego moje związki ze
środowiskiem dysydenckim, atmosferą antykomunistycznego buntu. Uczestniczyłem w
tajnych spotkaniach, kolportowałem ulotki… W grudniu 1971 roku zostałem
wezwany, dzięki życzliwości donosicieli, do kwatery głównej SB, która mieściła
się wówczas przy Placu Wolności. Przeżyłem tam zaledwie kilkanaście godzin,
które zaważyły na moim życiu. Miałem do wyboru: współpracę lub… trudno
powiedzieć co. Jakoś intuicyjnie wydukałem im, że właśnie rzucam studia i
nastąpił przełom w akcji, ku mojemu zdumieniu, wypuścili mnie. Koszmar tamtego
przesłuchania kotłował się we mnie przez wiele lat, stąd też moja gwałtowna
reakcja na wieść o udokumentowanej współpracy z SB siedmiu członków Prezydium
Zarządu Głównego ZLP. Po nieudanej próbie nakłonienia ich do dymisji,
zrezygnowałem z funkcji prezesa Krakowskiego Oddziału ZLP, tym samym z
uczestnictwa w zarządzie (14.03.2009 – w Dzienniku Polskim z 17 marca br.
ukazał się wywiad: „Poeta nie chce współpracować z byłymi agentami SB”. Nieco
później zrezygnowałem członkostwa w ZLP. Niedługo ukaże się moja kreacyjna
powieść „Konsultanci. Powiastka intelektualno-genitalna, czyli rzecz o
inwigilacji, manipulacji, masturbacji, totalitaryzacji oraz innych perwersjach
tego i nie tego świata”. Akcja rozpięta jest między totalitaryzmem stanu
wojennego, a totalitaryzmem medialnym i ekonomicznym, którego doświadczamy dziś
na naszej „wolnej” skórze.
Jak Allen Ginsberg i jego
poezja odbiła się w ruchu hippisowskim w Polsce?
Trudno to jednoznacznie
ocenić. Z całą pewnością można powiedzieć, że jego obecność była wyraźnie
odczuwalna. Funkcjonował jednak bardziej jako postać niemal mityczna,
bohater przekazywanych z ust do ust
opowieści. Mówiło się o nim, cytowało fragmenty jego wierszy, jednak faktycznie
niewielu hipisów znało w całości nawet jego osławiony „The Howl” („Skowyt”),
który wykrzykiwał w ekstazie na hipisowskich campusach świata. Wtedy przecież
nie był w Polsce drukowany, nawet nie wiem, czy ukazało jakieś ulotne
tłumaczenie, a przeciętna znajomość angielskiego była raczej mizerna. Fruwały w
powietrzu jego „granitowe chuje”, samobójcy „powiewający genitaliami nad
dachami”, czy też ofiary przemocy „kopane w brodę przyrodzenia”. W pamięci
tamtego pokolenia obecna jeszcze były tłumione przemocą zamieszki studentów i
robotników w wielu miastach Ameryki i Europy, co osiągnęło apogeum w mieście
Meksyk, w dzielnicy Tlateloko w dniu 2 października 1968 roku, na tzw. Placu
Trzech Kultur, gdzie na pięć dni przed otwarciem Olimpiady, siły porządkowe
otworzyły ogień i zginęło co najmniej 300, a niektóre źródła podają, że nawet do
kilku tysięcy demonstrujących robotników i studentów. Masakra trwała całą noc,
strzelano do przypadkowych przechodniów
Przypomnijmy sobie scenę
finałową musicalu „Hair” – tysiące luf karabinów wycelowanych w jednego,
bezbronnego człowieka.
Główne hasło hipisów „Make
love not war”, wywiedzione z protestu przeciw wojnie w Wietnamie dotyczyło
również nienawiści między ludźmi zrodzonej z rażącej dysproporcji jaka
gwałtownie zaczęła się rysować z powodu różnic majątkowych, politycznych,
rasowych.
Czy można powiedzieć, że
hippisi byli pokłosiem bitników?
Ja tym poniekąd żyłem i
nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Jednak myślę, że tak. Gdzieś w połowie lat
sześćdziesiątych pojawił się ruch długowłosych, z pewnością inspirowany
bitnikami. W roku 1967 było nas może kilkudziesięciu w Polsce. Byłem jeszcze
uczniem szkoły średniej, ale sprytnie zaczesywałem włosy za uszy i udawało mi
się wyhodować odpowiednią długość na wakacje. We wrześniu trzeba je było
przystrzyc, by zapuszczać znowu od wiosny. Długowłosi byli prześladowani,
poniżani, zamykani na tzw. 48 godzin do aresztów, gdzie niektórych golono do
zera, ale nie poddawaliśmy się. Była w tym jakaś trudna do wytłumaczenia
determinacja, może pragnienia ocalenia resztek osobistej wolności? Włócząc się
po Polsce od czerwca do września, zwiedziłem wiele komisariatów, a w roku 1968,
w wakacje, zamknęli mnie na miesiąc, po rozprawie w Kolegium ds. wykroczeń, w
Centralnym Więzieniu w Gdańsku pod zarzutem „przebywania na terenie Trójmiasta
bez zameldowania”. Rodzina myślała, że utonąłem w morzu, bo rano wyszedłem na
plażę z domu znajomych w Gdańsku-Brzeźnie i zniknąłem. Spóźniłem się wtedy trzy
tygodnie do szkoły i przedłożyłem dyrekcji zwolnienie z więzienia. Do dziś
pamiętam osłupienie nauczycieli. Jednak wziąłem się do roboty, maturę zdałem
całkiem nieźle i dostałem się na Wydział Prawa UJ. Powracając do sedna pytania
– Józek Pyrz, czyli Prorok, był bitnikiem we Francji stamtąd przywiózł ten
styl, czy może ideę. Wydał manifest, który kiedyś czytałem i chyba pamiętam
jego początek: „Był płot, a za płotem był drugi płot, i było gówno, koniec
końca”. Ta konstatacja przekazywana była z ust do ust i praktycznie wszyscy ją
znali… Przez pewien czas żyłem u niego w Warszawie, w komunie. Myślę, że to
temat na odrębną opowieść.
Czy brałeś udział w zlotach
hippisowskich organizowanych w Polsce. Podobno zloty zaczynały się od czytania
„Skowytu” Ginsberga i „Hymnu do miłości” św. Pawła. Czy możesz coś powiedzieć
na temat?
Zloty jakoś zawsze mnie
omijały. Być może z mojej wrodzonej niechęci do zorganizowanych spędów. Raz
tylko zahaczyłem o zlot w Chęcinach, pamiętam go mgławicowo. O św. Pawle
bezpośrednio chyba się nie mówiło. Z
recytacją „Skowytu” spotykałem się sporadycznie, a i tak nie mam pewności czy
to nie była narkotyczna improwizacja, bo co tu ukrywać (nie jestem politykiem,
ani znanym profesorem), brało się różne rzeczy i to miało wpływ na specyfikę
widzenia. Ale największa inspiracją była muzyka, przede wszystkim The Doors,
Cream, Jimmi Hendrix, Janis Joplin – to był powiew wolności, zarzewie buntu.
Byłem na pierwszej dyskotece w Polsce, w „Musicoramie” w Grand Hotelu w Sopocie
w lecie 1970 roku, prowadzonej przez Franciszka Walickiego. Dzisiaj pamiętam ten
entuzjazm i szał w migających światłach nieznanych dotąd stroboskopów. Drugim
takim miejscem muzyczno-ideologicznym był sopocki klub muzyki młodzieżowej
„Non-Stop”, zainicjowany również przez Walickiego, gdzie przez okres wakacji
spotykała się spragniona spontanicznej zabawy młodzież. Gospodarzem był
Krzysztof Klenczon, a występowały tam polskie zespoły „beatowe” (tak się to
kiedyś określało), Czerwone Gitary, Czerwono-Czarni, Niebiesko-Czarni,
Breakout, Czesław Niemen i wielu innych. Tam spotykało się młodzież z całej
Polski, nierzadko z zagranicy, tutaj również tłumnie zjeżdżali hipisi na
przełomie lat 60/70. Kontestacja to tylko jedna strona hipisowskiego medalu, a
po tej drugiej byli po prostu młodzi ludzie, którzy chcieli spotykać się i dyskutować na poważne tematy,
ale też bawić się żywiołowo. Nierzadko zdarzało się , że milicja robiła na nich
łapanki, funkcjonariusze „kopali ich w brodę przyrodzenia”, zamykali do
aresztów, znęcali się psychicznie, zdarzały się nawet gwałty, ale to była cena
jaką młodzi ludzie płacili za długie włosy, ekstrawagancki kolorowy ubiór i
niechęć do agresji. W hipisowskich rozmowach często pojawiał się Gandhi i jego
idea biernego oporu. Przeciwko czemu? Myślę, że przeciw schematom,
nietolerancji, nienawiści. I tu duch poezji Ginsberga, nawet pojawiający się
fragmentarycznie grzmiał najdosadniej i najgłośniej. I w tym przypadku nic się
nie przedawniło. Przy medialnych i politycznych pozorach wolności, otwartości,
tolerancji i miłości coraz bardziej wtłaczają nas za naszą zgodą w klatki, w
których przestajemy być żywymi i współczującymi ludźmi.