(fot. Autor)
Kiedy Pan poznał Allena Ginsberga i w jakich okolicznościach?
To było przy pierwszym jego pobycie w Polsce, kiedy wracał z Rosji. To
był rok 1967
.
Spotkałem go w barze mlecznym, w tym miejscu, gdzie teraz jest restauracja
„Kmicic” na rogu Piwnej i Piekarskiej. Mieszkałem na Piekarskiej z Marylą
Tatarczuch, rzeźbiarką.
To musiał być 1965 rok, bo on wtedy wracał z Rosji. Z tego okresu
pochodzi też jego wiersz Cafe In Warsaw.
Tak. On potem mi przysłał płytę z tym wierszem. Z drugiej strony były
tłumaczenia włoskiego poety, Quasimodo, takie krótkie wiersze, które on
tłumaczył na angielski. Tę płytę
pożyczył potem
Krzyś Karasek i dalej jej słucha…
Do baru mlecznego poszedłem, żeby kupić jakieś pieczywo, wtedy sklepy
zamykali o 19, a bar mleczny był czynny do 21. W barze wisiały portrety Marksa
i Engelsa, wtedy to się jeszcze zdarzało
(dziś wydaje się to nieprawdopodobne, może mnie pamięć zwodzi, a jednak,
znakomicie pamiętam jak wychodząc z Dziekanki wszedłem do kibla, babcia
klozetowa miała tam spory pokoik, w pokoiku wisiał Marks i Engels, więc skoro
portrety wisiały w kiblu... Jak spojrzałem
na Ginsberga to pomyślałem, że Marks zlazł z portretu, tak był podobny do wielkiego
teoretyka, miał tak samo płasko przyciętą brodę.. Pewnie nie zwróciłbym uwagi
na niego, po prostu jakiś facet tam stał. Ale to podobieństwo zwróciło moją
uwagę. Poza tym byliśmy tam tylko my dwaj i sprzątaczki, które już nawet krzesła
do góry nogami postawiały na stolikach. On
miał mały zeszycik, coś w rodzaju słownika polskiego i dukał – kielbasa,
bulki, czy coś takiego. Zagadałem do niego po francusku, on odpowiedział,
ustaliliśmy, co może jeszcze zjeść w ostatniej chwili. I wtedy przedstawił się,
że jest Allen Ginsberg. Spytałem – „Czy jest Pan tym amerykańskim poetą?
Przecież to niemożliwe”. A on mówi, że tak właśnie. Spytał skąd go znam,
odpowiedziałem, że czytałem jego wiersze. Jego tłumaczenia były drukowane w
kwartalniku nowojorskim Tematy. Jakoś od słowa do słowa się
dogadywaliśmy, choć mój francuski był bardzo słaby, bo chodziłem z rok może, a
zawsze się spóźniałem, lektorat zaczynał się o 8 rano. Zaprowadziłem go na
Piekarską, nie pamiętam już numeru, ale to już jest właściwie koniec
Piekarskiej, okna wychodziły na Kilińskiego. To był dom, w którym obok mieszkał
poeta Tadeusz Kubiak, rzeźbiarka Maryla Tatarczuch, Broniewska, nie pamiętam
jej imienia, reżyserka radiowa i teatralna. Artystyczny dom. Maryla zadzwoniła
do Artura Sandauera, który był jej znajomym i powiedział, że jest u nas
Ginsberg, amerykański poeta i żeby przyjechał do nas. Sandauer powiedział, że
on jest profesor i jemu nie wypada, ale zaprosił nas do siebie. Umówiliśmy się
na następny dzień z Sandauerem. Ginsberg
wyszedł od nas w nocy, może około 24 do Hotelu Europejskiego, w którym mieszkał
i pojawił się następnego dnia o godzinie 6 rano. Dzwonek do drzwi, ja myślałem,
że chodzi o to, że nie wystawiłem butelki od mleka, wtedy był taki zwyczaj, że
mleko przynosili pod drzwi, i ja z butelką od mleka, w jakimś szlafroku,
otwieram drzwi, a tam stoi Ginsberg. Przyjęliśmy go, zjedliśmy razem śniadanie.
Ale już się rozniosła wieść, że Ginsberg jest w Warszawie i bywa u nas. Bo
Maryla prowadziła salon, miała dużo gustu w urządzaniu mieszkania, bywali u
niej artyści, niedobitki arystokracji, podobno bywał tam też Cyrankiewicz, ale
nie za moich czasów. Wtedy przychodzili młodzi poeci – Zbyszek Jerzyna, Jurek
Górzański, Kazio Ratoń, dziwny, tajemniczy poeta, trochę menel. I całymi dniami
biwakowaliśmy z Ginsbergiem w tym salonie, trochę piliśmy, bo Maryla nie
przyjmowała pijanych „w dym”.
I później pojechaliśmy do Artura Sandauera. A Ginsberg wyczuł tę dziwną
sytuację, jakby mieszczańską, że jeden do drugiego nie może przyjechać.
Wzięliśmy taksówkę i pojechaliśmy na Iwicką 8A. Kiedyśmy weszli do tego
mieszkania, okazało się, że Sandauer z
żoną i psem wyszli na spacer. Adam Sandauer, znany dziś człowiek, był wtedy
małym dzieciakiem, miał chyba pięć czy sześć lat, i on był w domu, była też
gosposia Sandauerów. Ona nas wpuściła do biblioteki czy pracowni Sandauera.
Ginsberg, kiedy czekaliśmy na Artura Sandauera, usiadł w półlotosie, założył na
palce malutkie czenelki, siedział i brzdąkał, coś mruczał, coś podśpiewywał. W
końcu przyszedł Sandauer, a Ginsberg cały czas śpiewał, był zanurzony w tej
swojej melo-medytacji, i Sandauer tak usiadł, słuchał ze spuszczonymi na koniec
nosa okularami i wreszcie powiedział – „to jest starohebrajska pieśń”. Myśmy to
przyjęli za dobrą monetę, bo w ogóle było trudno wyłapać, co to jest za język.
Później, kiedy Ginsberg przysłał mi płytę, o której mówiłem wcześniej, to
okazało się, że ta płyta zaczyna się tym samym śpiewem. Później dowiedziałem
się, że jest to japońska, buddyjska sutra serca. I zdziwiłem się, bo Sandauer
był przecież znawcą hebrajskiego i nie odróżnił hebrajskiego od japońskiego?,
ale być może w śpiewie jest to trudne do odróżnienia.
Po jakimś czasie wróciliśmy na Piekarską i przez jeszcze kilka dni
przychodzili poeci, toczyły się rozmowy, dużo się działo. Zaprowadziłem
Ginsberga do Mirona Białoszewskiego, który mieszkał wtedy przy Placu
Dąbrowskiego. Tam było bardzo ciekawie, Miron leżał pod pierzyną, szyby
zaklejone czarnym papierem fotograficznym, Ginsberg dopytywał się na czym Miron
„lata”. On nie bardzo rozumiał pytania i tłumaczył to partner Mirona, Leszek.
Okazało się, że Miron używa od czasu do czasu jakiejś kodeiny. Tam właśnie
powiedzieliśmy Ginsbergowi o Witkacym, który eksperymentował z pejotlem,
meskaliną. I to bardzo Ginsberga zainteresowało, on coś o Witkacym słyszał, ale
nie wiedział, że był eksperymentatorem psychodelicznym. I w tej rozmowie
okazało się, że Ginsberg „leci” na LSD. Ja wtedy jeszcze nic nie wiedziałem,
dopiero później brałem LSD, to daje dużą energię w trakcie działania. Przez,
powiedzmy, dwadzieścia godzin trudno jest zasnąć. To nie jest aktywność typu
jakichś dopalaczy, ale ten płomień świadomości pali się inaczej, równo. Ale o
tym dowiedziałem się później.
Jak Białoszewski zareagował na Ginsberga?
Białoszewski był, powiedziałbym, trochę odporny, ponieważ Białoszewski w
tych swoich językowych grach i zabawach, odkryciach, był zupełnie inny, trudno
przetłumaczalny. Ginsberg przecież był rewolucjonistą, totalnym czy globalnym
rewolucjonistą, z tym swoim „Ameryko, wypierdol się swoją bombą atomową”.
Białoszewski był lokalnym językotwórcą, ideowego spotkania czy porozumienia
między nimi nie było. Były to dwie osobowości bardzo różne. Toczyły się rozmowy
na temat sztuki, poezji.
Pamiętam, że później byłem na jakimś wykładzie Ginsberga na
uniwersytecie, na wydziale filozoficznym (gdzie studiowałem, ale nie skończyłem
studiów), Ginsberg fascynował się wtedy Dalekim Wschodem, czynelki miał
tybetańskie, sporo mówił o poezji i samym piśmie chińskim.
Który mógłby to być rok?
Tego nie pamiętam. Ale byłem też na jakimś spotkaniu w programie trzecim
Polskiego Radia, w tej sali, w której wiele lat później byłem na spotkaniu z
Dalajlamą, to była sala koncertowo-nagraniowa. I tam Ginsberg recytował wiersze
i grał na swoim harmonium.
W 1968 roku, albo 1969, bardziej chyba 1969, założyłem teatr na
Terespolskiej. To było tak, że do Związku Literatów Polskich przyszła
kierowniczka domu kultury z Terespolskiej. Tam w 1945 roku, kiedy Sowieci
zajęli Pragę i czekali na wykrwawienie się Warszawy, była tymczasowa stolica
Polski. W domu przypominającym jakieś łódzkie budowle przyfabryczne, była
ogromna sala. Należało to do „Kory”, to był zakład tekstylny. Nie wiedziano, co
z tym zrobić, więc kierowniczka domu kultury przyszła do Związku i przypadkowo
trafiła na mnie. I ja tam zacząłem robić teatr. Byłem niby opiekunem literackim,
a robiłem wszystko. Zrobiłem kompozycję z wierszy poetów nowofalowych i
włączyłem w to Ginsberga. Była to próba obejścia cenzury, włączenie tego
wściekłego Ginsberga między inne teksty rewolucyjne. Był tam tekst
„Rewolucjonista przy kiosku z piwem” Krzysia Karaska, były też teksty
Krynickiego, Kornhausera, moje, Staszka Barańczaka. Z poetów zewnętrznych był
jeszcze Brecht. I tak powstało przedstawienie, którego motorami byli moi
aktorzy, używałem ich tylko do tego, żeby się ruszali na scenie. Głos szedł z
playbacku, który wtedy był bardzo prymitywny. To przedstawienie, które się
nazywało „Między nagimi idą nadzy”, zrobiło jakiś ruch w Warszawie, że coś się
dzieje. Przychodzili do teatru ludzie spoza kręgu szwaczek „Kory”, bo one się
specjalnie tym nie interesowały, przyjeżdżały tylko do pracy do Warszawy i
potem zaraz uciekały do domów. Potem ten spektakl dostał jakieś wyróżnienia.
Antoni Krauze przyszedł na to i za jakiś czas, kiedy ja z tego teatru
przeszedłem do „Nowego Wyrazu”, on się zgłosił do mnie, bo ze mną kojarzył ten
teatr i chciał, żeby odegrać raz jeszcze ten spektakl na użytek jego filmu
„Palec Boży”. Historia w filmie jest taka, że młody człowiek, grany przez
Opanię, nie dostaje się do szkoły teatralnej i wyrabia się w zespole
amatorskim, i ten zespół amatorski to miał być mój teatr. Tyle, że tego teatru
już nie było, bo kiedy odszedłem, teatr
upadł. Natomiast w Łodzi Paweł Nowicki i Witek Sułkowski robili teatr
studencki, nie pamiętam, jak się on nazywał, i oni zrobili przedstawienie na
podstawie kolejnego mojego tomiku wierszy. Skierowałem Krauzego do nich i w tym
filmie pojawił się właśnie ich teatr. Ale tam już nie było Ginsberga, tam były
tylko moje wiersze. To był mój drugi tomik z 1968 roku, ten, który później
Staszek Barańczak uznał za otwierający „Nową Falę”. To był jakoby nawrót do
ekspresjonizmu z abstrakcjonizmu, ponieważ uczestniczyłem w początkowej fazie Orientacji
Poetyckiej „Hybrydy”, która była abstrakcyjna, artystowska, ta nowa była
bardziej otwarta na problemy społeczne i brała udział w tych dolegliwościach
bycia tamtych czasów. To przedstawienie, które jest w „Palcu Bożym” jest jakimś
dalekim odzwierciedleniem tego, co się działo na Terespolskiej, gdzie był
używany beat Ginsberga.
Poza tym dla mojego pokolenia, tzn. dla mnie, dla Karaska i innych,
Ginsberg, może nie wprost, bo tego się nie da wprost wywieść, ale był poetą
bardzo inspirującym. Był taki poeta Hans Magnus Enzensberger, który również był
dla nas ważny, ale on nie miał tego, co miał Ginsberg, nie miał tego jego
bogactwa, złożoności, głębi. U Ginsberga to była nie tylko kontestacja układów
społecznych, ale także samego rozumu. Ginsberg w jakiś sposób przez swoje
doświadczenia psychodeliczne kwestionował sam rozum i nie chodzi mi o
racjonalizm, który był wielokrotnie podważany. W moim odczytaniu było to o tyle
ciekawe, że on poza tym rozumem, tradycyjnym czy automatycznym umysłem
człowieka doszukiwał się jakichś nowych obszarów, które mogą stanowić nadzieję
dla wyjścia z tych sytuacji, które do tej pory były nie do pokonania. Więc w
tym sensie było to bardzo inspirujące.
Mogę też powiedzieć, że gdzieś w latach siedemdziesiątych, jeszcze przed
moim wejściem w zen, miałem okazję chyba ze dwa razy, w wyniku jakichś dziwnych
zbiegów okoliczności, połknąć LSD i dzięki temu zacząłem bardziej chwytać cały
ten obszar, o którym mówił Ginsberg. Moje doświadczenie z LSD było raczej
pozytywne. Na przykład Jerzy S. Sito, który publikował w „Twórczości”,
przeżywał piekło, przestrzegał np. przed zagładą kultury współczesnej, itd.
Moje doświadczenia były pozytywne. Nie byłem człowiekiem zbytnio religijnym, w
sensie jakiejś utrwalonej religii, ale wtedy, na LSD, ujrzałem jakby początek i
koniec, nieskończoność w innym świetle i kiedy wszedłem w zen można powiedzieć,
że byłem prowadzony przez to doświadczenie LSD. Później też doświadczyłem tego,
że LSD to nie jest środek chemiczny, tylko jest to pewien stan umysłu.
Nie pamiętam już, w którym to było roku, ale myśmy zrobili ośrodek na
Kamieńczyku, koło wsi Mąchocice. Andrzej Urbanowicz kupił działkę, ściągnął
gdzieś zza Białegostoku jakieś dwie chałupy drewniane i z tej kupy drewna
zrobiliśmy jedną wielką chałupę. Potem powstał dom z cegieł i z kamienia, który
był formalnie zarejestrowany na Janusza Korbela, znanego jako jeden z czołowych
ekologów. I tam, kiedy robiliśmy siedzenia, dziesięcio- czy czternastodniowe,
różnie się to zdarzało, to musiało być lato, bo pamiętam, że zmieniłem
przepoconą koszulę i w kieszonce coś wyczułem. Ze srebrnego papierka po
czekoladzie odwinąłem dwie pastylki LSD, które kiedyś mi znajomy ze Stanów
przysłał. To była już piąta czy szósta doba siedzenia i byłem w dziwnym stanie
umysłu, bardzo uspokojony, to był taki stan, który daje się określić „wszystko
jest znaczące”, nie ma nie znaczących rzeczy i to, że te pastylki wyciągnąłem
też wydało mi się znaczące. Uznałem, że jest to znak, że powinienem to wziąć,
więc wziąłem jedną pastylkę. Zwykle jak brałem LSD po piętnastu minutach
zacząłem odczuwać zmiany stanu świadomości, a teraz nic się nie działo,
siedziałem do rana, położyłem się spać około czwartej rano, potem wstałem o
piątej i zapomniałem w ogóle o tym, że to brałem. Potem uznałem, że po prostu
te pigułki się wyprały, bo koszula była prana. Potem po jakimś czasie ponownie
nałożyłem tę koszulę i znowu natknąłem się na pigułkę, więc ją wziąłem. I za
piętnaście minut mnie walnęło, było to tak nieprawdopodobnie silne. Wysnułem
więc wniosek, że jak się jest we właściwym stanie umysłu, to LSD nie działa.
Można powiedzieć, że to jest tak, jak dwie menzurki – jeśli są one równo
napełnione to jest tak samo, natomiast, jeśli jedna z nich jest pusta i się
napełnia ją to jest to zupełnie inne doświadczenie. I to doświadczenie nauczyło
mnie, że LSD jest jakąś dziwną substancją i idiotyczne wydawało mi się zawsze
to, że dziennikarze czy inni ludzie ostrzegają przed braniem LSD. No jasne, że
to nie jest doświadczenie, które można sobie lekkomyślnie podawać, bo to jest
doświadczenie bardzo szczególne, ale żeby być narkomanem LSD to jest to czysty
idiotyzm. Być może są tacy ludzie, ale cóż to musieliby być za ludzie. Ja jak
łyknąłem LSD to przez pół roku miałem tyle rzeczy do zrobienia, do wyjaśnienia,
to była inspiracja na wiele miesięcy. Nie do wyobrażenia było, żebym łykał
następną pigułkę następnego dnia, nawet, żebym miał kilogramy tego towaru.
Wiem, że ludzie mogą zerwać kontakt z rzeczywistością, ale nie wyskoczyć z
piątego piętra, bo im się wydaje, że jest to parter, ale myślę, że są to raczej
legendy. Ja u siebie nie zauważyłem tego typu zakłóceń przestrzeni, jeśli
chodzi o podróże mentalne, wyobrażenia to tak, ale było to ucieleśnieniem moich
normalnych doświadczeń tzw. poetyckich. Poezja polega na wyobrażeniu, pisze się
z wyobrażenia, z tych obrazów, które nie wiadomo skąd przychodzą, skąd się
dostają w obszar świadomości. Jest oczywiście problem „ile trwa teraz”, jest to
problem doświadczenia psychodelicznego i doświadczenia tak zwanego duchowego.
Wartość poezji polega na tym, żeby znaleźć coś, co jest między jednym „teraz” a
drugim „teraz”. Kiedy obraz poetycki wyłania się z nieświadomości, jeśli jest
niesamowity, surrealny, to musi wyjść z obszaru nieznanego, z tej chwili
nieświadomości, która wyrzuca ten obraz. Po pewnym czasie takiej praktyki
medytacyjnej „teraz” trwa o wiele dłużej, ale nie ma możliwości używania tego w
akcji, to jest jakby zastygłe w krysztale to „teraz”. Dla wyobraźni natomiast
jest to niesamowite doświadczenie. Podczas siedzenia nie można pisać, bo jest to
niemożliwe technicznie, ale też nie chce się tego zapamiętywać, bo te myśli
przepływają i są wieczne, jest to takie chwytanie wieczności za ogon. Później
jednak echo tego zostaje w twórczości. Pisanie jest bardzo dziwnym stanem, bo
jest to w gruncie rzeczy stan głębokiej medytacji, wspomnienie pewnego stanu
umysłu powoduje, że podróż zaczyna się od zera, od powrotu do świadomości swego
własnego istnienia. Możemy doświadczać bardzo głęboko swojego istnienia w
dzieciństwie, a później już nie, bo się rozpraszamy, jesteśmy jakimiś debilami,
idiotami goniącymi za panienką, pieniądzem albo karierą. Niektórzy ludzie
doświadczają bardzo głębokich stanów, kiedy mają wypadek samochodowy, który
jest wielkim nieszczęściem, ale zarazem wielkim szczęściem, bo coś nagle
przerywa ten cały idiotyzm dotychczasowego istnienia.