Jaki wiersz Ginsberga Pan sobie
ceni najbardziej?
„Do Vachela Lindsaya”, on brzmi we mnie przez całe życie. Cokolwiek
robię, czy jadę samochodem czy spaceruję, zawsze ten wiersz do mnie wraca. Ta
niesamowita samotność, taka spokojna. Tam się spotyka Amerykę, którą kocham, bo
jest jeszcze Ameryka, której nienawidzę, np. w „Kwasie lizergowym”. Ale nie
trzeba o tym mówić, bo jak człowiek o tym mówi to wtedy to nobilituje, karą dla
tego śmiecia jest to, że się o tym nie mówi. I niektóre fragmenty
„Kadyszu” są wielkie.
W szkicu, drukowanym w Miesięczniku Literackim, Bogusław
Jasiński pisał o poezji Ginsberga, że „w manifestach i deklaratywnych wierszach
Ginsberga nie zostało dziś nic, prócz wątpliwej jakości filozofii podbrzusza” i
„świat Ginsberga rozciąga się pomiędzy pępkiem a kolanami”.
To żałosne. Kim jest niejaki Jasiński, a kim jest Ginsberg. Trzeba
pamiętać, że był w Polsce okres, kiedy wychodziły różne piśmidła, typu „Tak i
Nie”. Tam się ukazało coś o mojej książce debiutanckiej, gdy byłem uważany za wroga
numer jeden, bo byłem pierwszym w Polsce pisarzem otwarcie gejowskim. Wydawałem
wtedy swe książki z potrzeby wolności, dzięki poparciu paru mądrych i
szlachetnych ludzi, nie będących gejami, jak profesor Błoński czy Jan Józef
Szczepański. Więc ataki na mnie były, poniekąd, atakami na nich. To jest
właśnie polityka w literaturze, rzeczy plugawe, głupie i niepotrzebne. Coś z
tej serii musiało być w tej recenzji, o której Pan mówi, zwłaszcza że takie to
jest ordynarne i napastliwe, zaś tego
człowieka nikt nie pamięta.
W 1997 roku w kilka dni po śmierci
Ginsberga w radiowej Trójce miało miejsce słuchowisko jemu poświęcone, gośćmi
zaproszonymi byli Bronisław Maj, Jerzy Illg i Adam Szostkiewicz. I Szostkiewicz
powiedział, że Ginsberg, był kłopotliwy zarówno dla władzy amerykańskiej, jaki
polskiej. Polska władza chciała go przedstawić jako poetę buntującego się
przeciwko Ameryce, ale nie jako poetę-geja i komunistę.
Oczywiście, kolejne głupstwo. Jaki on komunista! On przez komunistów był
wywalony z Pragi. Dla mnie to głupie gadanie o nim jest zwycięstwem Ginsberga i
zwycięstwem poezji jako takiej, nawet tak złożonej i niejednolitej jak jego, nad
tym wszystkim, co telewizyjni czy inni mędrcy próbują o nim powiedzieć. Nawet
nie wiem, czy to było przez niego do końca uświadomione, ale od pierwszej
chwili widziałem w nim osobowość fascynującą, która wymyka się łatwej
klasyfikacji. Tego mi brakowało u Miłosza, bo on był ze spiżu, czy taki pragnął
być; jednowymiarowy, sam siebie kreował na monument i na własne życzenie stał
się monumentem. Nawet wiem, jak obawiał się tego, co się z jego wizerunkiem po
śmierci stanie. A mnie taka monokultura nudzi. Natomiast Ginsberg był
fascynujący przez swoją zmienność. Był Żydem i buddystą, był gejem i był tak
uroczy i uprzejmy, zwłaszcza dla kobiet był niesłychanie uprzejmy. Zaprzeczał
swoim wychowaniem wszelkim głupim stereotypom o „poecie przeklętym” Nie wiem,
czy obraził kiedyś kogokolwiek, chyba że oczywistego chama lub głupca. W Starej
Prochowni, kiedy podpisywał książki, jeszcze przed spektaklem, kłębił się wokół
niego tłumek, i ktoś siedział na krześle, a jakaś kobieta stała. Więc on
przerwał podpisywanie i mówi mu, żeby odstąpił jej swoje krzesło, bo Allen jest
zajęty podpisywaniem. Ten go nie zrozumiał, więc Allen wstał, wziął jakieś
wolne krzesło spod ściany i przyniósł tej kobiecie. W tym była naturalność, ani
grama pozy. Zaraz znów się zabrał za podpisywanie, co więcej, zanim podpisał, pytał
uprzejmie o nazwisko, chciał komuś pozostawić autentyczny ślad swojej obecności
w jego życiu. Był człowiekiem o wielkiej kulturze. Jak ja czasem widzę na
wieczorach autorskich tych zakompleksionych pijanych polskich poetów o
fatalnych manierach, którzy myślą, że obrażenie kogoś jest sposobem
zamanifestowania swojego geniuszu, to myślę, że już więcej na takie spotkanie
nie przyjdę. I z wdzięcznością wspominam tych kilku poetów spotkanych w moim
życiu, którzy byli ludźmi bardzo dobrze wychowanymi i nigdy nikogo swoim
zachowaniem nie zranili. Bo dobrze znali ból zranienia.
John Ashbery od razu mnie przyjął, kiedy do niego zadzwoniłem w Nowym
Jorku. Idąc Madison Avenue, zadzwoniłem, że jestem obok, a on zaraz zaprosił
mnie do swego domu. Powiedział, że ma flaszkę whisky i przegadaliśmy pół nocy, mimo
że go wcześniej nie w ogóle znałem. Powiedziałem, że jestem na stypendium w
Iowa i tylko przejazdem w Nowym Jorku, a on od razu mnie przyjął. Powiedziałem,
że jestem kolegą jego polskiego tłumacza Piotra Sommera i że chciałbym z nim
się spotkać i porozmawiać, bo też chcę wstawić do swej antologii parę jego
wierszy. Wiem, że wtedy była „na Polskę” szczególna koniunktura. Wciąż jeszcze
dla tamtego pokolenia Amerykanów, do których Ashbery należy, symbolizowaliśmy
naród walczący krwawo „o wolność i demokrację”, a to na Amerykanów działa –
przynajmniej wtedy. Niemniej, czasem porównuję to z „kapłańskimi” postawami
niektórych polskich wieszczy.
W jaki sposób John Ashbery odnosił
się do Allena Ginsberga?
Nie mówił w ogóle o nim. Nie lubili się. Ashbery miał coś, czego nie miał
Ginsberg, to był zupełnie inny typ obrazowania, eliotowski, natomiast Ginsberg
jest whitmanowski. Ashbery jest dość akademicki, a Ginsberg awangardowy. Kiedy
ja robiłem tę swoją antologię, to Allen nie chciał mi napisać wstępu tylko z
jednego powodu – że umieściłem tam tylu poetów, a pominąłem Kerouaca. Nie
mieściło mu się w głowie, jak można zrobić antologię XX wiecznej poezji
amerykańskiej bez Kerouaca. Powiedział mi, żebym zrobił inną antologię to mi
wtedy napisze wstęp. Niestety nie zdążył, bo zmarł. A ja nie chciałem mu mówić,
jak rzadko na uniwersytecie, na którym pracowałem nad antologią, w ogóle
wymieniano nazwisko Ginsberga. Jaką niechęcią był otoczony przez środowiska
akademickie i w ilu amerykańskich antologiach, z których w pracy swej
korzystałem, było mnóstwo poetów, nawet trzeciorzędnych, a Ginsberga brakowało.
Bitnicy, ale też inne środowiska poetyckie w Ameryce, mają – czy mieli
wówczas - bardzo silną świadomość i tożsamość pokoleniową. Każdy taki krąg –
czy to wokół Ashbery’ego, czy Roberta Bly’a, czy poeci Zachodniego Wybrzeża –
tworzą coś na wzór rodziny. Oni się kochali, popierali, rozumieli się w
mgnieniu oka, w tym sprzeciwie wobec tego, czym była Ameryka w latach
pięćdziesiątych, która wyszła z wojny, ta Ameryka Doris Day. Oni nienawidzili
Ameryki białych domków i różowych sypialń, i gdyby nie oni, to Ameryka może by osiągnęła swój American Dream
– ale oni, i nie tylko oni, ale bitnicy i im współcześni poeci, pisarze Ameryki
- rozwalili kopniakami ten lukrowany domek
dla lalek w którym nie wolno było kręcić filmów o Buchenwaldzie i
okropieństwach europejskiej wojny, aby Amerykanom przypadkiem nie zaburzyć snu
w tym powojennym ziemskim raju. To jest jeszcze jedna amerykańska hipokryzja – bo
o wojnie po 1945 r. Ameryka chciała zapomnieć, oni, pomimo swoich straszliwych
przeżyć nad Hamburgiem, Warszawą, w Dreźnie czy na Południowym Pacyfiku - nie
chcieli o niej mówić. Filmowcy pokazywali Amerykę szczęśliwą i tak się
narodziła Ameryka białych telefonów. A Ginsberg i inni nienawidzili z kolei tego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz