Ale w latach osiemdziesiątych, czy
nawet dziewięćdziesiątych, Ginsberg był chyba bardziej widoczny w Polsce.
Myślę, że to była kwestia innych nauczycieli, których już nie ma. Wtedy
było wiadomo, co i kogo warto, a kogo nie warto czytać. Bardzo ważne było to, że
ówcześni patroni młodego pisarza pomagali mu w publikacjach, rekomendowali go.
Na przykład jedno zdanie Błońskiego otwierało drogę do publikacji książki. Co
więcej, komentowane były te publikacje, pisano częste recenzje, była dyskusja,
teraz nie ma tego zupełnie. Teraz wylansować kogoś przy pomocy samej krytyki
literackiej jest bardzo trudno, o wiele łatwiej przez telewizję czy tabloidy. Dlatego
młodzi twórcy włączają do swej autopromocji elementy pozaliterackie:
homoseksualizm, rozmaite inne ekscesy. Złowieszczą zapowiedzią tego, co
nadchodzi, był dla mnie przed laty jakiś program Niny Terentiew, w której Jerzy
Pilch, prozaik, fikał w jakimś tercecie z innymi panami, w białym szaliku i
cylindrze. Uniwersytety polskie są bardzo słabe. Same sobie odbierają
znaczenie, przez tę ohydną, typowo polską sieć personalnych uzależnień,
nepotyzmu, ochrony zaprzyjaźnionych miernot. W Ameryce istnieje sieć
uniwersytetów i wydawnictw uniwersyteckich, gdzie odbywają się zjazdy,
spotkania, są wydawane biuletyny, tam istnieje drugi, niezależny od mediów obieg
wysokiej kultury. Tam oficyny uniwersyteckie potrafią nadać ton literackiej
debacie, u nas tego w ogóle nie ma. Myślę jednak, że Allen wróci, to są fale przypływów
i odpływów, ale on kiedyś wróci. Dużo zależy od tego, co Ameryka zrobi sama ze
sobą, bo mam wrażenie, że Ameryka zapomina
o nim, tak jak zapomina o sobie, o swym posłannictwie w świecie. Ameryka nie
tylko ulega, ale wręcz promuje tę właśnie homogenizację kultury, która jest
wyrokiem dla jej wspaniałej różnorodności. Spójrzmy – Allen Ginsberg, żyd z dziada
pradziada, piszący w jidysz buddysta, a zarazem – Europejczyk pełnej krwi, z europejskich
rodziców – staje się bardem amerykańskości, jednym z najważniejszych poetów
Ameryki XX wieki. Czy nie tak wyglądała w minionych epokach Rzeczpospolita
Obojga Naródow? A nawet jeszcze – Druga Rzeczpospolita, z Leśmianem, Tuwimem?
Czekamy – aż to Ameryka nam rozkaże czytać znów swego wielkiego poetę. I to się
może stanie m.in. dzięki takim ludziom,
jak Gordon Ball. Choć z drugiej strony – nie narzekajmy. Allen Ginsberg jest w
Ameryce w obiegu, pozycję ma zagwarantowaną i w kulturze wysokiej, i w kulturze
popularnej. To była przecież ikona, nazwisko numer jeden. Teraz, kiedy „czasowo”
spadł z pierwszego miejsca to nam się wydaje, że on zniknął, że go nie ma. Na
szczęście jest profesor Gordon Ball, są sympozja, grupy badawcze i to się
rozwija. Jest powoli, ale konkretnie i skutecznie - tak, jak powinno być.
Jeszcze jedno pytanie – jakim
człowiekiem był Allen Ginsberg? Jak go Pan wspomina?
O tym można by długo mówić. Allen wszystkim się interesował. Jak już się
w coś angażował, to robił to całym sobą. Pamiętam sytuację, gdy szliśmy do bydgoskiej
Bazyliki, która ma wielką kopułę, chyba drugą co do wielkości w Polsce, i chciałem mu ją pokazać. A tu, na Gdańskiej, w
tłumie przechodniów spotykam zaprzyjaźnionego księdza. Bardzo go lubiłem, dopóki
nie wyjechał później do Wiednia, to prowadził jakieś spotkania ekumeniczne, otwarty,
młody ksiądz. Więc przedstawiłem Allena temu księdzu, i powiedziałem, że to jest
wielki poeta ze Stanów Zjednoczonych. Szliśmy sobie ulicą, i ksiądz, który
niestety nie mówił po angielsku, więc musiałem tłumaczyć, zaczął opowiadać o
spotkaniach oazowych, na które też zaproszono buddystów. Allen, który początkowo
był myślami nieobecny, momentalnie skupił na naszej rozmowie, zaczął
uczestniczyć nie jakoś zdawkowo-grzecznościowo, ale autentyczne. Poprosił, żebym
zapytał księdza, co może być wspólnego między katolickimi spotkaniami oazowymi
a kontemplacją buddyjską. Ksiądz był bardzo zaskoczony. Padło następne pytanie:
czym dla katolików jest wejście w nirwanę? Czy istnieje podobny stan? Kontemplacja
bóstwa? Upoważniony przez księdza mówię, że owszem, jest to kontemplowanie obecności
Chrystusa-Boga, ale Boga-Człowieka, Boga osobowego i nie może mieć nic
wspólnego z nirwaną. I tak rozmowa towarzyska stała się dociekaniem
fundamentalnych zagadnień religijnych. Allen próbował zrozumieć nasz punkt
widzenia, nie krytykował, ale próbował w to wejść. Był przecież buddystą, a do
tego żydem, ale w buddyzm angażował się bardzo głęboko, zresztą zdjęcie swojego
nauczyciela na każdym koncercie stawiał na stoliczki naprzeciw siebie.
Wprawdzie nie było żadnego problemu w porozumieniu między nami, ale ksiądz był
speszony, bo nie mógł dogonić naszych myśli. To było dla mnie znamienne –
powaga życia, coś, co Grecy nazywali powagą istnienia i co tak wyraźnie
poczułem wtedy w Allenie. On szukał. Całym sobą.
Pamiętam też sytuację, gdy pod hotel Allena władze Bydgoszczy przysłały
powóz. On mieszkał „Pod Orłem”, w reprezentacyjnym hotelu dawnej bydgoskiej
burżuazji, z zachowanym całym grandeur wystroju. Bardzo mu się tu podobało,
rozumiał, że ten hotel to nie jest żadne nadymanie się, ale cudem ocalała
pamiątka z przedwojennej Polski. No i
ten powóz przysłano. Ja nic o tym nie wiedziałem. Wychodzimy z hotelu, a tu
czerwony dywan na chodniku, lakierowane lando i woźnica w pelerynie, cylindrze
i z batem z czerwonym chwostem w garści. Mam zdjęcie strzelone dokładnie w tej
chwili, gdy Allen całą tę wystawę zobaczył i wściekły wrzasnął do mnie, że „to
nie jest prawdziwe, to jest telewizja” i że on w takie coś nie wsiądzie. Próbowałem
tłumaczyć, że to tylko nieporadność gospodarzy, albo zabawa, a on na to – It’s very serious i nie chciał wejść do
tego powozu. Powiedział, że „to jest ich własna gra, a ja nie będę brał w tym
udziału”. Mówię – zrób to dla mnie, i jakoś go w końcu namówiłem, ale cały czas
powtarzał, że to nie jest rzeczywistość prawdziwa, a telewizyjna. W końcu ten przejazd starym landem po
Bydgoszczy okazał się fajny. Ale skromność Allena nie pozwalała mu przystać na
takie sytuacje, on nerwowo reagował na nie. Zresztą to był bardzo ciepły i
sympatyczny człowiek – takie jest moje odczucie, a znałem go dość dobrze. I
wciąż myślę, czy wybaczy mi, gdy – wierzę w to – znów się spotkamy, choć jego
prochy dawno rozgonił wiatr nad Hudson River – że przed jego śmiercią nie udało
mi się (choć potem w listach tylko raz i jakby nieśmiało mnie o to zapytał)
nakłonić popisujących się dywanami polskich organizatorów jego występu w
Bydgoszczy, aby wywiązali się z ustnych ustaleń i Allenowi za jego podróż, za trud
i za ogrom serca, jakie włożył w dwie godziny deklamacji i śpiewu dla tysiąca
zgromadzonej w bydgoskiej Filharmonii młodzieży – choćby zwrócili mu za bilet.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz