A Pana osobiste wspomnienia?
Moje najbliższe wspomnienie to była ta rozmowa w domu u Zdzisława
Jaskuły. Myśmy siedzieli tam parę godzin, część spotkania była filmowana. Maria
Waśko wprowadziła swoją ekipę filmową. Wydawało mi się, że wpłynie to nie
najlepiej na spontaniczność rozmowy, ale okazało się, że to nie przeszkadzało.
Co innego przeszkadzało. Allen Ginsberg przyszedł na to spotkanie z jakimś
młodym chłopakiem, któremu zresztą potem poświęcił wiersz, przy okazji tej
imprezy „Konstrukcja w procesie”. Już nie pamiętam, jak miał na imię ten
chłopak. Usiadł pod piecem, na podłodze, a Allen Ginsberg w fotelu, zaczął
opowiadać, wszyscy obecni ludzie chcieli mu zadać jakieś pytanie i w pewnym
momencie Ginsberg przerwał. Rozejrzał się i zobaczył, że nie ma tego młodego
chłopaka, z którym przyszedł, i już zupełnie nie interesowało go, co mówił do
tej pory, pochłonięty tylko jednym problemem: gdzie się podział jego towarzysz.
Wydawało mu się, że ktoś tego chłopaka wyprosił. Było zrobione dużo więcej
materiału filmowego, bo to trwało parę godzin. Na filmie zostało jednak z tego
spotkania niewiele.
Niesamowite wrażenie wywarły na mnie jego występy, jak on przyjeżdżał ze
swoim harmonium i śpiewał pieśni Blake’a, nie mając specjalnie głosu, jak grał,
mantrował, wpadał w trans. Dla wielu osób, które przyszły na spotkanie z
Ginsbergiem, to, że poeta może zapomnieć nagle o tym, gdzie jest i oddać się
rytualnemu śpiewowi, wydawało się niesłychane, to jest to ciągłe przekraczanie
granic, coś, co charakteryzuje Ginsberga, to ciągłe szukanie nowych form
wyrazu, to buddyjskie przekonanie (a od buddyzmu Pan nie ucieknie), że wszystko
to, co jest, jest dobre. Widać to w jego zasadzie twórczej, o której zresztą
Ginsberg mówił na tym spotkaniu i za którą był atakowany: pierwsza myśl,
najlepsza myśl. Zapisuj wszystko, co ci przychodzi do głowy, nawet to, co
później można uznać za głupotę czy szaleństwo, wszystko ma swoje miejsce w
całości dzieła. Mnie się wydaje, że jeśli się o tym pamięta, to nie wolno
popełniać tego błędu i brać jednego wiersza Ginsberga i czytać go, jakby
istniał poza kontekstem całego jego życia i innych jego utworów. Ginsberga
trzeba czytać w całości. W dziele Ginsberga każdy wiersz ma swoje miejsce,
każdy wiersz uzasadnia kolejny wiersz. To jest przekucie swojego uczestnictwa w
życiu na słowo. Trzeba spojrzeć na to jako na projekt całościowy. Pamiętam, jak
otworzyłem ten tom wierszy zebranych i zobaczyłem w nim indeks – a tam są te
wszystkie postaci z historii dwudziestowiecznej, od Johna Kennedy’ego, Che
Guevary i Fidela Castro. Wymyślmy sobie jakąkolwiek postać z drugiej połowy
dwudziestego wieku – znajdziemy ją w wierszach zebranych Ginsberga. To jest
niesamowite, że ta poezja tak pazernie wchłaniała i pożerała rzeczywistość.
W szkicu, drukowanym w Miesięczniku Literackim, Bogusław
Jasiński pisał o poezji Ginsberga, że „w manifestach i deklaratywnych wierszach
Ginsberga nie zostało dziś nic, prócz wątpliwej jakości filozofii podbrzusza” i
„świat Ginsberga rozciąga się pomiędzy pępkiem a kolanami”. Jakby pan to
skomentował?
Cóż mogę powiedzieć? Człowiek nie wie, co mówi. Oczywiście, że tak nie
jest. Nawet nie wiem, jak polemizować z taką oceną. Odesłałbym recenzenta do
wierszy Ginsberga. Piotr Sommer, jeden z tłumaczy Ginsberga, wydał tom jego
wierszy na początku lat dziewięćdziesiątych, z całą historią, o której pewnie
Pan słyszał, że nakład miał iść na przemiał, kiedy wydawca się dowiedział, że
Ginsberg to Żyd, pedał i ćpun – i ten tom wierszy pod redakcją Sommera to
utwory liryczne, spokojne, wyciszone. Bo jest i taki Ginsberg. Jest Ginsberg
zupełnie mistyczny, jest też oczywiście fizjologiczny, hiperseksualny czy
obrazoburczy. Ale jest też Ginsberg liryczny. „Na prochy Neala” to jeden z tych
lirycznych wierszy, znakomita elegia, którą warto by takiemu recenzentowi
podsunąć. Rozmawiamy już jakiś czas na temat Ginsberga i chyba zgodzimy się, że
to jest postać, której nie można zamknąć w żadnej formule. Deklaratywność? Mamy
oczywiście deklaratywność w niektórych wierszach, ale mamy też u niego poetykę
snu, poetykę wizji. Jaka to deklaratywność przy poetyce wizji? Już w pierwszym tomie,
w „Skowycie” mamy wizje senne, wizje narkotyczne, gdzie się deklaratywności nie
doszukamy, bo te wiersze rozwijają się zgodnie z zupełnie inną logiką. Mamy
wiersze śpiewne, które są piosenkami, balladami, wiersze inspirowane
twórczością Williama Blake’a. Blake myślał o przeobrażeniu świata, ale kto
powiedziałby o Blake’u, że jest deklaratywny? Toż to absurd.
Chciałbym zapytać o stosunek
Miłosza do Ginsberga. Jakby Pan to ocenił?
Stosunek Miłosza do Ginsberga to bardzo ciekawa sprawa. Mam tu na myśli
jeden wiersz, „Do Allena Ginsberga”, wiersz absolutnie zaskakujący, bo jeżeli
można sobie wyobrazić dwóch skrajnie odmiennych poetów, to byliby to Miłosz i
Ginsberg. A w tym wierszu Miłosz oddaje sprawiedliwość Ginsbergowi i mówi o
jego mądrości, a szaleństwo przypisuje raczej epoce, „wielki poeto szaleńczego
stulecia”, to nie Ginsberg, a czasy są szaleńcze – ciekawy trop i na pewno Pan
tym tropem pójdzie – Ginsberg jest częścią tego czasu, epoki, w której przyszło
mu żyć. Nie można zapomnieć o drugiej wojnie światowej, o zimnej wojnie, o
Korei, o mccarthyzmie. Ale wracając, Miłosz nie tylko oddaje cześć Ginsbergowi
i przyznaje, że jest poetą mądrości, ale twierdzi też „z nas dwóch to ja
przegrałem”. Miłosz u kresu swojego życia, bo to jest wiersz z jednego z jego
ostatnich tomików, dokonuje rozliczenia swojego życia, dokonuje rozliczenia
swoich wyborów i widzi, że on i Ginsberg to dwie różne drogi. I wtedy waży ten
swój wybór, ocenia, pisząc „jestem jak zużyta opona na poboczu drogi”. Być może
więcej jest mądrości w tym szaleństwie Ginsberga, niż w moim krawacie,
garniturze i nagrodzie Nobla. To mnie zaskoczyło, takie wyznanie, i kiedy
rozmawiałem z Miłoszem, zapytałem go, czy rzeczywiście tak należy czytać ten
utwór, że przyznaje on po latach rację Ginsbergowi. A on powiedział: „Ależ nie,
nie, nie, to tylko wiersz”. Miłosz się od tego wiersza odciął i rozumiem,
dlaczego on się chciał odciąć, bo gdyby odpowiedział twierdząco na moje
pytanie, to w pewien sposób przekreśliłby swoje życie. Natomiast ja ten wiersz
traktuję jako zapis takiej chwili, kiedy doszło do świadomości Miłosza, że mógł
wybrać jak Ginsberg. On do tej chwili już nie wróci, ale była taka chwila, że
zwątpił w swoje wybory i swoje zwątpienie zapisał. Potem wrócił do trzeźwości,
wypłacalności, do ustabilizowanego życia, do tego krawatu i bourbona, i już
Ginsberga nie potrzebował. To jest niesłychane świadectwo tego, jak różnymi
osobami jesteśmy. Nie jesteśmy jedną niezmienną osobowością i Miłosz w tym
wierszu okazał tę drugą stronę swojego „ja”, która gotowa była zakwestionować
dorobek swojego życia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz