I wróćmy teraz do jeszcze do sprawy klęski Ginsberga, do jego języka
politycznego. Polityka dziś, na przełomie epok, gdy zmierzamy ku jakiemuś
powszechnemu minimalizmowi we wszystkim - to już nie jest język mocarzy, którzy
się ścierają o losy świata, tak, jak komunizm się ścierał z wolnym światem. Tam
były tuby po obu stronach, jak w tych japońskich armiach, które szły na wroga strasząc
go straszliwym dźwiękiem tub. Dzięki temu starciu na straszliwym poziomie – jak
stracie bestii – powstawały hymny żałobne i piękne, wiersze bólu, i szloch, i
krew, i wszystko, co straszne, wspaniałe i wzniosłe. W dzisiejszej polityce
tego nie ma, jest walka o wielki, wspólny śmietnik. I o schowany pod spodem
worek z dolarami. Nigdy już coś, co jest odczytywaniem świata językiem polityki,
nie będzie wzniosłe, nie będzie wielkie. I to jest to, co w Ginsbergu było
słabe i to jest jego artystyczna wina, może dlatego, że tak dużo publikował. Wtedy
zawsze coś niepotrzebnego się przemknie. Ważne jest tylko to, co jest poza
polityką, te wielkie wiersze o miłości, o matce, o przyjaciołach, to jest wieczne.
To jest wielka poezja Ameryki – i Allena.
Czy w jakikolwiek sposób Ginsberg
wpłynął na Pana i na Pana pisarstwo?
Tak. Kiedy jeszcze byłem przed debiutem, to przede wszystkim jedną
decyzję podjąłem – że będę wszystko publikować pod swoim nazwiskiem. Ta
decyzja, odmieniła całe moje życie, bo gdybym pisał pod pseudonimem, to moja
dusza – a za nią moje życie - inaczej by
wyglądało, pewnie łatwiejsze by było. Pisałem w pierwszej osobie i pod swoim
nazwiskiem, a wówczas na tym się traciło, a nie zyskiwało. Mówiono mi, że nie
powinienem o różnych sprawach, na przykład intymnych, pisać, nawet ludzie zaprzyjaźnieni
musieli bardzo na to przymykać oczy, zwłaszcza że w stanie wojennym byłem
związany z kręgami opozycyjnymi i ściśle współpracowałem z Duszpasterstwem
Związków Twórczych. Kiedyś, jeszcze przed stanem wojennym, byłem na spotkaniu artystów pod Gdańskiem, w
Wieżycy, to było spotkanie organizowane przez Nową Prywatność i przyjechał na
nie Chojecki, już wtedy legenda samizdatu. No i ja, ledwie jakiś tam szczeniak,
debiutant, bezczelnie go zapytałem, dlaczego w podziemiu nie wydaje się
Ginsberga ani Geneta, bo oni są szkołą wolności, to wpierw tamtędy, przez prawdę
o sobie idzie do człowieka wolność, a nie przede wszystkim przez
politykę. On mówi na to, że to jest jakieś pedalskie pisanie. Nie ma mowy, żeby
ludzi w podziemiu narażać na drukowanie takich rzeczy. To nie były dzisiejsze czasy,
teraz jest inaczej, teraz nie ma dyskryminacji ze względu na preferencje
seksualne, teraz są spotkania, promocje, nagrody i biura, wtedy to było nie do
pomyślenia. A ja się czułem bardzo Ginsbergowski, do tego – jak bitnicy –
tworzyliśmy grupę przyjaciół bardzo solidarną, wspomagaliśmy się w tym okropnym
okresie. To była – przede wszystkim – moja gdańska Nowa Prywatność, ale też Jurek
Jarniewicz, Piotr Sommer, Piotr Bratkowski, Tadeusz Komendant, Antek Pawlak.
Potem nasze drogi zaczęły się rozchodzić i mam wrażenie, że zniszczył to rak
polityki.
Czy teraz czuje Pan obecność
Ginsberga w Polsce, czy w jakikolwiek sposób wpływa ona polskich poetów,
pisarzy?
Zupełnie nie.
A z czego to może wynikać?
Nie wiem. Chyba to jest jakaś niedojrzałość czy wtórność naszego życia
literackiego. Nie ma jakiegoś pomysłu na to wszystko. Tworzy się chwilowa moda,
na przykład na O’Harę, i wszyscy piszą pod niego. Potem moda mija i jest przez jakiś czas cisza, do następnej
eksplozji. Brak jest mądrych krytyków literackich czy przewodników stada, mądrych
i czułych pasterzy, jakich bitnicy mieli w osobach Williama Carlosa Williamsa
czy Artauda. Wspomniałem tu wpływający na mnie przez długi czas krąg krakowski,
nazwiska Błońskiego, Jana Józefa Szczepańskiego… W latach 1970-80tych jeździłem
wciąż do Krakowa czy Zakopanego, spotykałem wspaniałych ludzi, którzy tworzyli
wielką kulturę i mieli jakiś pomysł na obecność Polski w panoramie światowej.
Nie było w tym cienia kompleksów, był dialog. A teraz to ja widzę chaotyczne
redyki owiec bez przewodnika. Jacyś wydawcy się spotykają, dogaduję się z
telewizją i robią show, na którym poeci czytają nawzajem swoje wiersze i
wychwalają, kolega kolegę, pod niebiosa i wydają siebie nawzajem w pismach
niszowych. To jest spustoszenie, również w sferze języka, bo mówi się i pisze
coraz gorzej, jakie czyni w kulturze telewizja. Ginsberg wprost histerycznie
nienawidził telewizyjnych kamer. To był dla niego rak, gangrena, ohyda, która zresztą
nie raz obdarzał epitetami w swoich wierszach. A dzisiaj poeci w Polsce bardzo
lubią uśmiechać się do kamer. Gruchają słodko o buncie, z jakimiś cwanymi
paniami, które też udają zbuntowane. Potem oni wsiadają na swoje rowery, one do
swoich bmw i się do następnego gruchania rozstają. W tak zwanym życiu duchowym
narodu – czy ktoś jeszcze używa tego wyrażenia? – powinno się budować jakieś
hierarchie, promować jakiś sposób myślenia, tworzyć wykładnie. Jeżeli bitnicy
chcieli zaistnieć w Ameryce, to nie tylko przez swoje wiersze, ale również przez
pewną wykładnię filozoficzną. Tam były lektury, do których się odwoływali, pisma
symbolistów francuskich, to wszystko przez nich szło do Ameryki. Oni potrafili
stworzyć modę, wypromować znakomitych poetów. Dlaczego to się w Polsce nie
dzieje? Ja się cieszę, że my tak długo rozmawiamy o Ginsbergu, bo może jest to
dobry czas, aby przypominać takie osobowości. Kiedy Piotr Sommer rzucił Polsce
O’Harę, to stał się wielki krzyk, całe młode
pokolenie pierwszych lat 1990. zaraziło się O’Harą i właściwie niczym więcej. A
teraz jest wielka cisza. A poza tym nie ma chyba dobrych ośrodków
amerykanistycznych w Polsce. Moim zdaniem poezja amerykańska jest wielką
szkołą, szkołą nie tylko języka, ale szkołą postaw życiowych i opowieścią szlachetnych
ludzi. Jak się wchodzi w ich biografie, to jakie one są prawdziwe! Jaką cenę wielu
z nich płaciło swą postawę! John Berryman, Elisabeth Bishop, James Wright, że
tylko wspomnę pierwszych z brzegu. Jak
się zna Amerykę i się widzi ten kraj gigantycznych pokus, naprawdę niewyobrażalnych
czasem, ale i kraj prostych i sprawiedliwych ludzi, z których niejeden zachował
tę prostotę ducha, o jakiej w Europie można już tylko pomarzyć – to czasem słyszy
się nad Ameryką – mimo wielu jej strasznych win – wielki, bijący dzwon. Nie
jest to dzwon na trwogę, ale dźwięk amerykańskiego serca, otuchy, którą niesie
on światu. Rozmiar tego kraju i tej kultury sprawia, że ten głos tak donośnie
brzmi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz