To tak pobieżnie z literatury
polskiej związki z Ginsbergiem. Ale Pan się zajmuje literaturą brytyjską i
irlandzką. I z tego okręgu najbliższa bitnikom i Ginsbergowi jest grupa
liverpoolska. Jakie różnice są między nimi a Polakami w stosunku do Ginsberga,
czy również mamy tu do czynienia z dystansem, czy było to zupełnie co innego?
W Anglii były dwa środowiska, one się ze sobą spotykały, wspólnie
organizowały różne literackie imprezy, ale były to środowiska jednak odrębne.
Jedno to jest środowisko poetów liverpoolskich, które inspirowało się i wykorzystywało
kulturę popularną, muzykę rockową. A drugie środowisko nazywane różnie, bo nie
było sformalizowane w żaden sposób, to był angielski underground. I to byli
angielscy bitnicy, raczej niż rocka słuchali jazzu, zamiast alkoholu palili
trawkę, żyli po bitnikowsku, byli autorami skandali obyczajowych, rzucali
wyzwania filistrom angielskim tamtych lat, żyli niezgodnie z normami
obyczajowymi angielskiego społeczeństwa, zresztą nie tylko angielskiego. To
byli ludzie, których nazwałbym właśnie angielskimi bitnikami, i choć oni w
latach sześćdziesiątych się pojawili, byli, jeśli chodzi o styl życia i
przekonania, najbliżej bitników. Mieli też takie poczucie, że należą do
straconego pokolenia. Jak u beatników: z jednej strony beatyfikacja, a drugiej
człowiek pobity, z jednej strony poczucie wyróżnienia, że się jest wybranym, ma
się jakiś szczególny dar, jest się wyjątkowo czułym na pewne rzeczy. Z drugiej
strony poczucie upodlenia, poczucie, że jest się wyklętym. I ci poeci
undergroundu angielskiego coś takiego mieli, liverpoolczycy nie. U
liverpoolczyków to była zabawa i radość życia, to była młodzieńcza fascynacja,
jeśli dziewczętami, to dziewczętami nastoletnimi. Adrian Henri był dobrze po
czterdziestce, a pisał wiersze o licealistkach. Roger McGough to był kabareciarz.
Jeśli występowali razem, to ich występy były bliższe scenie kabaretowej niż
poetyckiej. To były skecze, to był dowcip, to była błazenada, przebieranki,
bliskie erupcji kultury młodzieżowej, która wtedy właśnie miała miejsce. Jeżeli
posłuchać wczesnych płyt Beatlesów, to był ten klimat, uwolnienie młodzieńczej
energii, takie zachłyśnięcie się, że jesteśmy siłą, możemy tworzyć własną
kulturę, własną sztukę, własną rozrywkę, w ogóle możemy się bawić, nie musimy
żyć jak pokolenie ojców życiem pokutnym, surowym, a pokolenie ojców było
pokoleniem wojennym, więc żyło z takim przekonaniem, że należy oszczędzać. A ci
ludzie lat sześćdziesiątych już tego obciążenia nie odczuwali, tam była erupcja
radości. I tacy byli liverpoolczycy, choć generalizuję oczywiście, ale hasłem
było wtedy Make love not war, to były
uciechy cielesności, poczucie wspólnoty. No i fascynacja kulturą masową.
Underground brytyjski, a myślę o takich ludziach, jak Horovitz czy Trocchi,
byli bliżsi bitnikom w takim poczuciu tragiczności własnego losu, w straceńczym
stylu życia. Spotykali przy okazji różnych imprez muzyczno-literackich.
Najgłośniejszą taką imprezą był festiwal poetycki w Albert Hall. Istnieje film
z tej imprezy, nazywa się Wholy Communion. Był to wielogodzinny spektakl prowadzony
przez Allena Ginsberga, meeting poetycki, na którym spotkali się najważniejsi
przedstawiciele undergroundu i poeci popowi, a także poeci zagraniczni,
zaproszeni przez Ginsberga, tacy jak Neruda czy Jewtuszenko. Ginsberg był wtedy
naćpany, wszyscy to potwierdzają, nie wiedział, co mówi, kogo zaprasza,
poobrażał co poniektórych poetów, zwłaszcza rosyjskich gości. Ale to był dość
symboliczny moment, bo to było przejęcie bastionu wiktoriańskiej Anglii przez
nową społeczność. Albert Hall nazwany został przecież imieniem męża królowej
Wiktorii, a wiktorianizm to było to, przeciwko czemu skierowana była obyczajowa
rebelia lat sześćdziesiątych. I tę świątynię wiktorianizmu przejmują poeci
tradycji bardzo nieortodoksyjnej, oględnie mówiąc, buńczucznej i dywersyjnej.
To środowisko wydało potem antologię, która nosiła tytuł Children of Albion, a redaktorem był Horovitz. Napisał duży wstęp
do tej antologii, gdzie odwoływał się do tego poczucia wspólnoty, jakie
odczuwał w czasie tej imprezy w Albert Hall. To był znaczący moment dla
alternatywnej poezji w Anglii.
A Ginsberg też był zafascynowany młodością. Kiedy przyleciał do
Liverpoolu, wygłosił to swoje słynne zdanie, że Liverpool to „the center of human consciousness”.
On wtedy miał czterdzieści lat.
Tak, ale rewoltę młodzieżową robili nastolatkowie albo ludzie
dwudziestoletni, a więc od niego dwadzieścia lat młodsi. Liverpool był miastem
Beatlesów, o których zresztą Ginsberg pisał w kilku wierszach. I są ci poeci
liverpoolscy, którzy nie traktowali Ginsberga prześmiewczo, bo Ginsberg był dla
nich wzorem, ideałem. Słuchali Boba Dylana, „Blonde on Blond” nieustannie szła,
i czytali Ginsberga. W twórczości Adriana Henri’ego co drugi wiersz by nie
powstał, gdyby nie Ginsberg. To jest ta sama niemalże biblijna czy whitmanowska
fraza, podobna retoryka, podobna dykcja, podobne obrazy, może nie tak
szaleńcze, bo tam nie było aż takiego szaleństwa, jakie u Ginsberga się
pojawia. Tego szaleństwa ja u liverpoolczyków nie widzę, to jest raczej taki
duch radości i duch zabawy. Ale zewnętrznie bardzo wiele, zwłaszcza u Adriana
Henri’ego, było podobieństw i wpływów, do tego stopnia, że jeśli miałbym
wskazać jakiegoś naśladowcę Ginsberga w Anglii to byłby to Adrian Henri. Roger
McGough to raczej wiersz kabaretowy, bawiący się słowami, taka tradycja
Cummingsa. Brian Patten z kolei dużo bardziej liryczny.
A jak można, jeżeli w ogóle można,
skojarzyć Ginsberga z Alexandrem Troccim?
Trocchi czytał w Albert Hall, był przecież także poetą, więc na pewno się
znali. Ale Trocchi, kiedy czytał w Albert Hall, to nie wiem czy był świadomy,
co się wokół niego dzieje. Przez ostatnie lata życia był heroinistą, bardzo
poważnie uzależnionym od heroiny w tym czasie. Ginsberg raczej eksperymentował
z narkotykami, niż był uzależniony. U Trocchiego to było powolne samobójstwo.
Wyrastał z innych klimatów, przyjaźnił się z Beckettem, mieszkał przez jakiś
czas w Paryżu, więc przyniósł ze sobą pewne elementy egzystencjalizmu
francuskiego. Mówi się, że bitnicy są egzystencjalistami amerykańskimi, ale Trocchi,
jeżeli był bitnikopodobny, to przez egzystencjalizm francuski, a także przez
Becketta. Ale w poezji Trocchiego nie ma szczególnych śladów Ginsberga. To są
wiersze całkowicie rozkojarzonej wyobraźni, rozkojarzonej zmysłowości,
powiązane poetycko z surrealizmem, idące zupełnie pod włos jakiemukolwiek
porządkowi. U Ginsberga takiego rozprzężenia składni i języka nie ma.
Liverpoolczycy mieli jeszcze to
wspólne z Ginsbergiem, że wprowadzali muzykę do swoich wystąpień.
Tak, i to Ginsberga zafascynowało u liverpoolczyków. Ale ci poeci
undergroundowi, których przeciwstawiam liverpoolczykom, też włączali muzykę do
swoich wystąpień, z tym, że u nich był jazz, a u liverpoolczyków rock. Była też
muzyka music-hallowa, nie można tego lekceważyć, bo w Anglii cały czas żyła ta
tradycja śpiewów z pubów czy z music-halli. Jak Pan spojrzy na Beatlesów, na
płytę „Sierżant Pieprz”, to jest to psychodelia, jasne, ale też dużo wpływów
właśnie tej tradycyjnej muzyki angielskiej. Stąd też bierze się ten klimat
nostalgii w „Sierżancie Pieprzu”. Np. „When I’m Sixty Four”, to nie jest
psychodelia, to może być pastisz jakiejś wodewilowej piosenki z lat
dwudziestych czy trzydziestych. I liverpoolczykom te klimaty też były bliskie.
Kiedy czytali w pubach, to nie śpiewano tam „Rock Around The Clock” czy „See
You Later Aligator”, ale właśnie te wodewilowe piosenki sprzed dwudziestu,
trzydziestu lat. Byli bardziej popularni, bardziej demotyczni niż
undergroundowi.
A jak Pan się odnosi do poezji
śpiewanej Ginsberga, do jego nagrań z The Clash, Patti Smith i innymi?
Bardzo mi się to podoba. To jest bardzo konsekwentna postawa wychodzenia
z poezją poza książkę. Poezja nie jest przypisana wyłącznie do strony w
książce, ale funkcjonuje też w różnych innych wymiarach, w wymiarze
parateatralnym, w wymiarze muzycznym, we współpracy z bardzo różnymi sztukami i
mediami. Tych muzyków, których Pan przywołał, też wiele różni. Ale był też Bob
Dylan czy Leonard Cohen.
Na jednej z płyt Cohena Ginsberg
śpiewa razem z Dylanem.
Tak, bardzo to wyuzdane i lubieżnie chórki. To tylko jeden kawałek na
płycie o wiele mówiącym tytule „Nie wracaj do domu, kiedy ci stoi”. Ale
Ginsberg współpracował też z Philipem Glassem, poważnym kompozytorem
amerykańskiego minimalizmu. Więc ta współpraca z muzykami była bardzo różnorodna
u Ginsberga, tak różnorodna, jak jego postawa i twórczość. On się nie zamykał w
jednej czystej poetyce, ale widać było, że go fascynuje życie we wszystkich
jego przejawach.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz