Co w takim razie myśli Pan o
śpiewającym Ginsbergu, rockowym, który przecież nagrywał z Paulem McCartneyem,
Bobem Dylanem czy The Clash?
Rozumiem powody, dla których on to robił, ale… Nie wiem, jak to
powiedzieć. Właściwie nie mam stosunku do tego, traktuję to jako ciekawostkę.
Nie przychodzi mi ochota, żeby tego posłuchać. Powiem inaczej, choć nie do
końca będzie to odpowiedź na Pana pytanie. Ja byłem w młodości dużym
zwolennikiem poezji żywej, tzn. wykonywanej przez autora. W Polsce oznaczało to
wieczory autorskie, spektakli literacko-muzycznych raczej jeszcze nie było.
Natomiast lubiłem atmosferę żywej poezji i jako słuchacz, i jako – przepraszam
za wyrażenie – człowiek, który wtedy był poetą czy uważał się za poetę.
Potrafiłem czytać wiersze i na publiczności sprawiały lepsze wrażenie, niż w
wersji pisanej. A kiedy jeszcze do tego dochodziła jakaś muzyka to było już
fajnie, to mi się bardzo podobało. Ale w Polsce ówczesnej to było nie do
pomyślenia: istniała przepaść między “prawdziwą poezją” z wysokiej półki a
uważanym za jarmarczny rockiem. A ja lubiłem, gdy te półki się mieszały.
Ale jednak dokonania Ginsberga z
The Fugs, The Clash czy Dylanem traktuje Pan jako ciekawostkę niż jakieś
poważniejsze dokonanie?
Raczej tak, ponieważ ja w pewnym momencie duchowo się rozstałem z
Ginsbergiem, nie dlatego, żebym go przestał lubić. Po prostu od lat spoczywa
raczej w tylnych rejonach mojego mózgu i nawet chyba wiem od kiedy, tzn. od
ukazania się sławnego numeru „Literatury na Świecie” z wierszami „szkoły
nowojorskiej”, czyli O’Hary, Ashbery’ego czy Kocha. Ton, który dzięki
przekładom Piotra Sommera poznałem, wywarł wielki wpływ, może też dlatego, że
już byłem po trzydziestce i uznałem go za swój bardziej, niż taki nieco
patetyczny, nieco histeryczny ton Ginsberga.
Ginsberg pozostał bardziej ikoną młodości, niż poetą, do którego bym dziś
chętnie sięgał. Tym bardziej dotyczy to jego działalności muzycznej, którą ja
poznałem ex post, ja jej nie znałem
wtedy, kiedy się osobiście zetknąłem z Ginsbergiem, nie znałem jego doświadczeń
z The Fugs, prawdę mówiąc poznałem to jakieś trzy lata temu. Więc, jak mówię,
nie potrafię ustosunkować się do tego, gdyż obraz Ginsberga został przeze mnie
zbudowany na wiele lat wcześniej i jako człowiek, który rzadko dodaje coś do
swego wyobrażenia o świecie, uznałem to za ciekawostkę.
Powiem tytułem anegdoty, trochę nie na temat – była taka piosenka z
pierwszej płyty Leonarda Cohena One Of Us
Cannot Be Wrong. Ona się kończy takim osobliwym chórkiem. Krążyła legenda w
latach siedemdziesiątych, że ten śpiew to śpiew Boba Dylana, który akurat
wszedł do studia i zaczął się wydzierać. Po latach okazało się, że ta anegdota
jest prawdziwa. A opowiadam o tym dlatego, że to jakaś odległa parabola, tzn.
traktuję trochę muzyczne doświadczenia Ginsberga, jak to darcie się Dylana.
Dylan wtedy z Ginsbergiem robili
te chórki.
Zdaje mi się, że tak.
Jaki ma Pan stosunek do
działalności społeczno-politycznej Ginsberga?
To się mieściło w kanonie zachowań kontestacyjnych, czyli było logicznym
następstwem wyborów ideowych, których Ginsberg dokonywał. Było w tym coś
czystego, tzn. to nie była na przykład, w końcu nie tak egzotyczna w świecie
zachodnim, fascynacja komunizmem jako ustrojem rządzącym. Pamiętajmy, że
Ginsberga deportowano z Pragi czy z Kuby – to był u niego taki zdrowy, folkowy
odruch ujmowania się za słabszymi. Tu Ginsberg stał w jednym rzędzie z takimi
postaciami, jak Woody Guthrie czy Pete Seeger i co z tego, że niektórzy z nich
komunizowali – to oznaczało zupełnie co innego, niż w krajach komunistycznych.
Mam większą ufność do ludzi, którzy dokonywali wtedy takich wyborów, niż do
senatora McCarthy’ego.
Poza tym było to wpisywanie się w
nurt literatury zaangażowanej.
Oczywiście, że tak. Był pewien kodeks zachowań kontestacyjnych, jeśli się
powiedziało a, należy powiedzieć b. Stąd sławny był dialog piosenkarski
pomiędzy Joan Beaz a Bobem Dylanem, kiedy ten odmówił śpiewania tekstów
zaangażowanych. Joan Baez ironizowała,
że może i – jak śpiewa Dylan - już dłużej nie można w piosenkach rymować
artykułów z Timesa ale - w oczach
głodujących dzieci nadal są łzy.
Joan Baez w warunkach amerykańskich była postrzegana jako komunistka, ale
kiedy przyjechała do Polski była postrzegana jako kontestatorka ustroju, który
wtedy panował w Polsce. Potem przyjeżdżała do Solidarności, ale pamiętam jej
występ w Sopocie na początku lat siedemdziesiątych, kiedy prowadzący ten
koncert Lucjan Kydryński wił się, żeby tłumaczyć to, co ona mówiła do
publiczności tak, żeby nie wybuchł jakiś potworny skandal. Mówiła o swoim mężu,
który siedział w więzieniu za spalenie swojej książeczki wojskowej, czyli za
aktywizm antywietnamski i antywojenny. Jednocześnie odnosiła się do sytuacji w
Polsce, mówiła o polskich hippisach, o wolności, a więc mówiła bardzo
niebezpieczne rzeczy.
Niektórych ludzi taka postawa wiodła do tego, że dawali się uwieść przez
system komunistyczny. Ale wydaje mi się – wedle tej wiedzy, którą mam – że
Ginsberg należał do tej formacji, która wyznawała zasadę, że jeśli się jest
kontestatorem w jakimś świecie to jest się kontestatorem w każdym świecie, jest
się po stronie wolności, po stronie prześladowanych, skrzywdzonych itd. I jest
to szlachetna postawa.