Rozmowa odbyła się 20 października 2009 roku, w dniu kiedy w Warszawie trwała trzecia edycja festiwalu Ad Libitum, na którym Piotr Bikont wykonywał Skowyt Allena Ginsberga do muzyki napisanej przez Bogusława Schaeffera z towarzyszeniem zespołu pod kierownictwem Krzysztofa Knittela.
Kiedy po raz pierwszy spotkałeś
się z poezją Allena Ginsberga?
To był 1973 albo 1974 rok, jeszcze na studiach, chyba po pierwszym roku
studiów. Myśmy mieli na studiach obowiązkowe kursy wakacyjne i to było chyba w
Poznaniu. Przyjechali ludzie ze Stanów, native-spikerzy,
którzy prowadzili z nami zajęcia, ale były to zajęcia bardziej rozrywkowe. A
był to czas, kiedy dostęp do książek był bardzo kiepski i oni otworzyli w
jednym pokoju bibliotekę. Ja się wtedy interesowałem poezją w ogóle i był tam
gość, który był poetą i od niego dostałem parę książek, m.in. taką antologię, w
której był między innymi „Skowyt”. I to zrobiło na mnie ogromne wrażenie.
Poznałem wtedy kilku poetów z Beat Generation – Ginsberga, Ferlinghettiego,
Corso, Syndera, byli tam też Creeley, Olson, sami najlepsi poeci wtedy.
Zacząłem to czytać i zacząłem to też bardzo szybko tłumaczyć, choć wcześniej
tego nigdy nie robiłem. Mieliśmy koło naukowe, na którym mogłem to zaprezentować.
Od razu miałem też świadomość, że Ginsberg reprezentuje w poezji linię
Williamsa, co też było dla mnie istotne - Williams był w opozycji do postawy
poetyckiej Eliota i Pounda, którzy opuścili Amerykę, a on został w Paterson.
Zresztą Ginsberg bardzo często się na niego powołuje i jest to jakby jego
ojciec duchowy.
I wtedy też zacząłeś to tłumaczyć?
Tak, choć o publikacji nie było wtedy nawet mowy. Ale moje pierwsze
wystąpienie na kole naukowym było jakimś szalonym sukcesem, m.in. dlatego, że
było to co, czego nikt nie znał, albo mało kto, choć nikogo takiego nie
spotkałem. Zapraszano mnie też do różnych domów i ja w tych domach robiłem
czytania czy wystąpienia, tzn. pokój był napakowany ludźmi, coś, jak wieczór
autorski, z tym, że ja byłem tłumaczem. Czułem się jakbym był medium ginsbergowskim,
jakbym miał misję do spełnienia. Oprócz Ginsberga czytałem też Ferlinghettiego
i Corso. Było to jednocześnie zejściem do podziemia, zejściem do kultury
offowej, mówiąc współczesnym językiem, undergroundowej czy nielegalnej; to jest
istotne, że chociaż nie było w tym nic bezpośrednio politycznego, to w samej
formie tych spotkań było coś antykomunistycznego. I był to pierwszy raz, kiedy
tak naprawdę czynnie zacząłem walczyć z tym ustrojem, w którym wtedy żyliśmy. A
z drugiej strony było to moje pierwsze zaangażowanie artystyczne. Potem
zacząłem się zajmować wieloma innymi rzeczami, ale zaczęło się absolutnie od
Ginsberga i od „Skowytu”.
Czyli dla ciebie i dla twojego
pokolenia to był ważny poeta.
To był ważny poeta dla mnie i dla mojego pokolenia też, choć tylko dla
części tego pokolenia, dla tej części, która miała cokolwiek wspólnego z ruchem
hippisowskim, który u nas później się rozwinął, niż w Stanach. Ukazała się
teraz książka Kamila Sipowicza o hippisach w Polsce, jeszcze jej nie widziałem,
ale tam pewnie też jakiś trop ginsbergowski jest. Wiem, że ktoś powielił to
moje tłumaczenie „Skowytu” i rozdawał na zlocie hippisów w Częstochowie, w
którymś tam roku, ktoś coś nawet pozmieniał w tym tłumaczeniu. Później moje
tłumaczenie ukazało się w podziemnym piśmie „Puls”.
Na kogo Ginsberg wywarł twoim
zdaniem największy wpływ w twoim pokoleniu?
Ja bym powiedział tak – w Polsce on nie miał naśladowców, ale ten wpływ
był oczywiście silny, ponieważ był to kontakt z inną poezją, z założenia inną.
Natomiast bezpośredniego wpływu nie widzę.
A Antoni Pawlak na przykład?
U niego też bezpośredniego wpływu nie ma, ale jest jego jeden wiersz,
który jest w pewnym sensie trawestacją „Supermarketu w Kalifornii”, czyli
„Czynny przez całą dobę”. Ale też, kiedy się przeczyta jego wiersz „Ponad
siły”, który na mnie zrobił ogromne wrażenie, to on miał w sobie coś ginsbergowskiego,
tzn. odwoływanie się do bezpośrednich doświadczeń własnych i przyjaciół. U
Ginsberga to jest, częściowo zaszyfrowane, częściowo nie, ale padają nazwiska,
które komuś innemu nie muszą nic mówić, ale dla autora są ważne, ponieważ są
zapisem własnych doświadczeń. I w tym sensie uważam, że „Ponad siły” jest pod
jakimś wpływem Ginsberga. A poza tym każdy poeta, który się z nim zetknął był
pod jego wpływem, choć byli też tacy, którzy od razu go odrzucali, np. Piotrek
Sommer czy Tadeusz Sławek, który też jest bardzo negatywnie do niego
nastawiony. Poza tym, powiedzmy sobie, ja nie jestem specjalistą od poezji, nie
jestem krytykiem literackim, zajmuję się teatrem, muzyką, filmem, zajmuję się
też literaturą, ale nie głównie. Ale miałem taki okres w swoim życiu, kiedy
Ginsberg był dla mnie najważniejszy. I dziś będę miał okazję wrócić do
Ginsberga po wielu latach.
Ze swoim tłumaczeniem?
Właśnie nie, bo nie zgodził się na to Bogusław Schaeffer i będzie to
tłumaczenie inne, nawet nie wiem czyje. Ale jest w tym tłumaczeniu wiele
błędów, tłumacz wielu rzeczy nie zrozumiał i ja to musiałem sam, dziś w nocy,
poprawić, nie mając przed sobą swojego tłumaczenia.
A jaki masz stosunek do tłumaczeń
Ginsberga – Musiała, Barana, innych?
Wolę swoje (śmiech). To chyba naturalne. Zresztą „Skowyt” to jest tego
typu poemat, który nie może mieć idealnego tłumaczenia. Każde tłumaczenie musi
być obciążone osobą tłumacza i posiadać jakieś błędy, ponieważ tam wiele rzeczy
pozostaje niezrozumiałych – np. niejasne są pewne odniesienia, gramatyka, brak
interpunkcji.
Skoro sam wykonujesz na scenie
„Skowyt” z towarzyszeniem muzyki, jaki masz stosunek do śpiewającego Ginsberga?
On śpiewał te wiersze, które były napisane jako piosenki. Mnie się to
bardzo podobało i podoba nadal. Zbawieniem jest strona youtube.com, tam można
tego znaleźć sporo. Jedną z tych piosenek będziemy dziś śpiewać. Ja to
przetłumaczyłem, choć było to dość trudne, ale chyba mi się udało.
Ale coś mi się przypomniało. W 1976 roku zrobiliśmy we Wrocławiu imprezę
z wierszami Ginsberga, Ferlinghettiego i Corso, taki spektakl. To było
niesamowite wydarzenie, ci co tam byli do dziś to wspominają. W Parku
Szczytnickim we Wrocławiu jest taki mały kościółek drewniany, pod wezwaniem św.
Jana Nepomucena, który już utracił charakter sakralny. Ktoś tam miał dojście do
tego i my ten spektakl tam właśnie zrobiliśmy. Było tak, że Jurek Zubkiewicz
miał olbrzymią kolekcję płyt i dwa adaptery, i puszczał muzykę, Jefferson
Airplane, mnichów tybetańskich, ja recytowałem „Skowyt”. Potem były inne
wiersze i inni wykonawcy. Ja siedziałem na górze, tam gdzie jest miejsce dla
chóru, a cały dół był zapełniony ludźmi, ludzie stali też na zewnątrz. W tej
imprezie brali też udział m.in. Magda Łazarkiewicz, wówczas Holland, Olaf
Andruszko. To była duża rzecz.
Robiłem też warsztaty z poezją Ginsberga w Plutkach pod Olsztynem. W
różny sposób te wiersze były wykorzystywane – recytowane, była muzyka na żywo,
w innych formach była ta poezja prezentowana.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz