Krzysztof Niemczyk:
Patrzymy: siedzi
wielkolud taki w kraciastej, niegustownej kurtce – Allen Ginsberg. Postać
jeszcze mało znana w Polsce. Nikt się ze snobizmu na niego nie rzucił. Po
prostu bezludno było wtedy na piwsku, więc myśmy się przysiedli do tego
wielkoluda. Jurek Miller zaczął z nim gawędzić. Było nudno, piliśmy piwo,
brodaty gada, Miller tłumaczy. Okazało się, że Allen uwielbia Dostojewskiego i
Mozarta. Zaczął się na ten temat szeroko i bujnie rozwodzić, wtedy rzekłem: „Panowie!
Jedźmy do mnie. Tam sobie możemy pogadać”. I tak we czwórkę znaleźliśmy się u
mnie w domu, przy ulicy Siemieńskiego. (…) zasiedliśmy sobie w kuchni, żeby nie
robić zbytniego hałasu. Piliśmy jakieś wino czy wódkę – nie pamiętam. (…)
W pewnym momencie ów Ginsberg zrobił marsową minę i poprosił o
margarynę, bo ją zobaczył na piecu kuchennym. (…) On z kostek margaryny zrobił
wtedy ołtarz, powtykał w to zapałki tak przemyślnie i zgrabnie, że powstała z tego konstrukcja i nagle na tych zapałkach powiesił
chińskie jakieś dzwonki, które miał w kieszeni. Uderzając miarowo dłonią w te
dzwonki, zawodzić zaczął jakąś pieśń monotonną i nudną. Zasłuchali się w tę
pieśń Warpechowski i Miller. Kiedy zobaczyłem, jak w pewnym momencie Ginsberg
zaczął Warpechowskiego kokietować, poszedłem do pokoju i zasnąłem na fotelu,
zupełnie nieświadom tego, że oto goszczę przyszłego przywódcę hippisów. Kiedy
zbudziłem się, już ich nie było, tylko był wspaniały autograf Ginsberga na ścianie.
Jacek Gulla:
Historia z autografem
Allena Ginsberga na ścianie w legendarnej kuchni Niemczyków. Krzysio sam go
sobie tam wyskrobał kilka lat po wizycie amerykańskiego poety, kiedy w Polsce
pojawili się hippiesi, żeby ich podporządkować sobie, żeby ich uwodzić
ważnością swej osoby. A to przecież nie kto inny, ale właśnie ja sprawiłem, że
Allen spędził na Siemieńskiego swą, jak się miało okazać, niezapomnianą noc. O
hippiesach made in USA nikt jeszcze wtedy w PRL-u nie słyszał. „Polityka”
zaczęła się o nich rozpisywać, w najpozytywniejszych terminach marksowskiej krytyki kapitalizmu, dopiero przy
okazji antywojennej burzy w Chicago w ’68, więc datę, łatwo sprawdzalną w annałach MSW, kiedy bard
beatników i autor wstrząsającego „Skowytu” odwiedził Kraków, należy cofnąć do
wiosny ’65 albo ’66 roku.
Zupełnie ślepy traf
sprawił, że swego przyszłego przyjaciela nowojorskiego poznałem, dzięki Alberto
Brandt Pimentell’owi, na ulicy Floriańskiej, pewnego wiosennego popołudnia, w
proletariackim tłoku. W pierwszej chwili pomyślałem, że to zły sen, że stanąłem oto przed duchem
brodatego Karola Marksa i że lada moment Kraków rzuci się na niego w porywie
mściwego szału, wściekły na osiągnięcia PRLowskiego socjalizmu realnego. Trzeba
było faceta ratować. Prowadził Alberto, do złudzenia przypominający von
Aschenbacha z „Śmierci w Wenecji” Viscontiego i dobrze już obeznany ze Starym
Miastem. Na nic jednak zdał się jakże rzadki w tamtym okresie egzotyczny wygląd
cudzoziemców i ich paradny angielski. Odźwierny przed „Kaprysem”, gdzie
chcieliśmy zjeść obiad, obrzucił nas krytycznym spojrzeniem i zażądał, że jeśli
chcemy, żeby nam otworzył szklane wrota, obwieś nie wiadomo skąd musiałby się
najpierw wykąpać, ogolić i wdziać krawat. Tłumaczenie tego warunku z polskiego
na angielski nie przeszłoby mi przez usta. Ruszyliśmy dalej. W Hotelu Polskim
jednak, gdzie Allen miał zarezerwowany pokój, spotkało nas równie obraźliwe
żądanie.
Wstrząśnięty, a raczej do
szpiku kości zawstydzony reakcjami mych rodaków, wcisnąłem w dłoń szczerze
dobremu i uczynnemu Wenezuelczykowi klucz do mieszkania Niemczyków, gdzie
miałem wówczas pracownię malarską, tłumacząc, że ja sam tej nocy wrócę spać w
domu mego ojca. Któż mógłby przewidzieć coś takiego! Jak z biegiem lat „ołtarzowa”
kostka margaryny z zapałkami płonącymi w niej jak knoty świec, czyli pseudo-tybetańskie
dzieło Allena w kuchni Niemczyków, przyćmi blaskiem, w kultowych wymiarach,
perłę krakowskiego wczesnego Renesansu, ołtarz Vita Stwosza.
Z chlebaka przewieszonego
przez ramię, bard beat’ów wyciągnął sznur buddyjskich dzwonków i przy ich
rytmicznym wtórze zaintonował dźwięcznym barytonem Hare Krishna, Hare Krishna. W uszach chorej pani Niemczyk zabrzmiało to
jak Harem Krzysia, Harem Krzysia, więc jak mogła najgłośniej zawołała o ciszę
ze swego łoża boleści. Zawołała po francusku, raz, drugi, trzeci, a że
amerykański poeta nie znał francuskiego, więc ignorował prośby i skargi
umierającej kobiety z miną świętego, któremu doczesna rzeczywistość jest li
tylko przeszkodą w pełnej samorealizacji. Pamiętam, ale się nie ucieszył, kiedy
go zapytałem o tamtą noc, wiele lat później, już tu, przy okazji pierwszego
spotkania w drukarence poetów z Poetry Project. Znałem tamtą noc w najdrobniejszych szczegółach, z plotek i mitów Krakowa, lecz głównie z
narzekań schorowanej kobiety, żeby nigdy więcej podobnych „typów z pod ciemnej
gwiazdy” do niej nie przysyłać.
To przy tejże właśnie okazji Allen dotknął mnie jeden jedyny raz w swym
życiu, kładąc mi palec na usta, abym się uciszył i nie wspominał tamtej nocy
już więcej.
Krzysztof Niemczyk