Kiedy osobiście spotkał Pan Allena
Ginsberga i jak to spotkanie wyglądało?
To było jesienią 1986 roku, kiedy Ginsberg występował w Starej Prochowni,
przy czym to spotkanie miało swoją specyfikę. Jak mówiłem, dla ludzi Ginsberg
był ważny z bardzo różnych powodów, a dla mnie najważniejszym powodem, dla
którego był ważny była ta aura kontestacyjna, a mniej ważnym powodem był jego
homoseksualizm – natomiast poznałem Ginsberga dzięki osobom, dla których
najważniejszy był homoseksualizm Ginsberga.
Krótko mówiąc po tym spotkaniu w Starej Prochowni, pojechaliśmy na
prywatną imprezę, w niewielkim, myślę, że około dziesięcioosobowym gronie,
które było głównie homoseksualne. Powiem też, że nie do końca zręcznie się
czułem podczas tego spotkania, dlatego że zaprosili mnie na nie moi przyjaciele
homoseksualiści, którzy byli częścią dość blisko trzymającego się w latach
osiemdziesiątych grona, towarzysko-literackiego, powiedzmy.
Kto zaliczał się do tego grona?
To był Krzysztof Piechowicz, Grzegorz Musiał, między innymi. Była tam też
jeszcze jedna postać, której nazwiska nie chciałbym wymieniać, ponieważ jest to
człowiek, który przez wiele lat miał kłopoty z własną tożsamością seksualną i
długo jej nie ujawniał.
Nic zdrożnego się tam nie działo, Ginsberg był w nienadzwyczajnej formie
fizycznej. Nie pamiętam już o co chodziło, czy o nerki czy o wątrobę. W każdym
razie pamiętam – choć było to przecież dwadzieścia lat temu i nie wiem, co
zapamiętałem, a co wymyśliłem – obraz Ginsberga, który siedział zanurzony w
czymś w rodzaju kanapy czy sofy, tylko jakiejś bardziej eleganckiej, antycznej,
bo to było bardzo stylowo urządzone mieszkanie, przykryty jakimś kocem, bo było
zimno, paskudna pogoda była – więc był otulony tym kocem i taki trochę
kwękający, i zdrowotnie, i dlatego, że się nie może napić. I ja się w sumie w
miarę szybko zawinąłem stamtąd. Nie do końca zręcznie się czułem: ci moi
homoseksualni przyjaciele mieli część życia towarzyskiego, które dzielili z
nami – heteroseksualnymi, ale mieli też jakieś swoje rytuały, spotkania, które
były ich sprawą intymną. Zresztą nawet nie piłem, bo przyjechałem samochodem,
maluchem; pamiętam to dobrze, bo mnie milicja zatrzymała, kiedy stamtąd
wyjeżdżałem.
Jakie tematy były poruszane
podczas tego spotkania z Allenem Ginsbergiem?
Ja pamiętam dwa tematy, w jednym uczestniczyłem, w drugim nie bardzo.
Ginsberga zainteresowało, że ja w tamtym okresie pisywałem felietony poświęcone
muzyce rockowej. Ze mną zdecydowanie na ten temat rozmawiał, opowiadał o swoich
doświadczeniach quasi-rockowych, które zresztą wtedy nie były mi znane, była to
dla mnie nowość. Wypytywał mnie o różne rzeczy, bo nic nie wiedział o polskiej
muzyce rockowej, wypytywał, jaki to ma charakter w Polsce – szczegółów już
dokładnie nie pamiętam, ale chyba interesowały go tematy piosenek rockowych.
A drugi wątek, w którym miałem niewiele do powiedzenia, to była
codzienność homoseksualnego życia w Warszawie. Przy czym miałem wrażenie, że
miało to raczej poznawczy, niż praktyczny wymiar. Pytał czy są w Warszawie
jakieś knajpy, gdzie spotykają się homoseksualiści w celu nawiązania
znajomości. Pamiętam, że ze zdziwieniem się dowiedziałem, że jednym z takich
miejsc była knajpa „Na trakcie” na Krakowskim Przedmieściu, tuż obok popularnej
wtedy winiarni „U Hopfera”. Ja tam zaglądałem nieraz, ale nie miałem pojęcia,
że to jest miejsce, że tak powiem, homoseksualnych schadzek. Chyba też wtedy
dowiedziałem się o takim elemencie obyczajowym, że istniał wśród
homoseksualistów zwyczaj zaczepiania w celach seksualnych żołnierzy pełniących
wartę pod Grobem Nieznanego Żołnierza za jakąś opłatą chyba.
To były dwa podstawowe wątki, które zapamiętałem z tej rozmowy. I one u
Ginsberga były przetykane wypowiedziami o niechęci z powodu własnego starzenia
się, niedoskonałości własnego ciała. Sprawiał wrażenie, jakby był więźniem tej
kanapy, na której siedział skulony.
Pisał Pan kiedyś o muzyce. Czy
nadal Pan to kontynuuje?
Bardzo rzadko. Ja podjąłem dość świadomą decyzję, mając lat 33 chyba,
uznałem, że o muzyce powinni pisać ludzie, którzy chodzą na koncerty, jeżdżą na
imprezy, są fanami muzyki rockowej. A ja wtedy zacząłem odczuwać, że nie mam
już siły na stanie w tłoku przez dwie godziny, w smrodzie rzygowin pomieszanym
z trawą i od tamtego czasu bardzo sporadycznie zajmuję się muzyką i to raczej
tą, która ma korzenie w dawniejszych czasach. Na nowej muzyce nie znam się
kompletnie, nie wiem, co się dzieje w muzyce rockowej czy postrockowej. Jakieś
pojedyncze zespoły, ale też nie śledzę tego, nie odczuwam potrzeby, żeby być na
bieżąco. Skończyło się wraz z Nirvaną.
Kiedy bardziej orientował się Pan
w światku muzycznym to czy zauważył Pan wpływ Ginsberga na polską muzykę?
Miał wpływ. Wymieniłem nazwisko Marka Jackowskiego, który na wiele lat
zanim stworzył Manaam, jeszcze pod koniec lat sześćdziesiątych, miał taki duet,
Vox Gentis, który dla mojego pokolenia był na poły legendarny, tzn. ja go nigdy
nie słyszałem na żywo, nie wiem czy pozostały po nim jakiekolwiek nagrania
amatorskie, na przykład z koncertów. Natomiast wiedziałem o jego istnieniu na
bieżąco, znów dzięki nieocenionemu miesięcznikowi „Jazz”, który pisał o nim
przy okazji jakichś przeglądów zespołów rockowych. Ten duet dość wysoko zaszedł
w tych przeglądach i podobno zyskał uznanie takich postaci szacownych, jak
Zygmunt Konieczny. Natomiast na pewnym etapie został zdyskwalifikowany ze
względów formalnych, a te względy formalne polegały na tym, że nie miał
polskiego repertuaru. A to nieposiadanie polskiego repertuaru znaczyło tyle, że
wykonywali oni „Skowyt” Ginsberga po angielsku.
Wraz z Markiem Jackowskim duet ten tworzył Zbigniew Frankowski, który
potem został frontmanem takiego popularnego zespołu Quorum. To z kontestacją
czy też muzyką rockową nie miało nic wspólnego, była to rozrywkowa, estradowa
działalność. Zresztą po krótkim okresie popularności zespół zakończył
działalność i nie wiem, co się stało z Frankowskim. Jackowski natomiast grał w
Anawa, w Osjanie, aż wreszcie założył Manaam, ale była to już inna epoka,
przynajmniej, jeśli idzie o polską muzykę rockową czy rozrywkową.