Allen Ginsberg

Allen Ginsberg

wtorek, 29 grudnia 2015

Poemat dygresyjny ;) Jacka Gulli - A.

Wielomiesięczną korespondencję z Jackiem Gullą prowadziłem z duszą na ramieniu, przygniatała mnie świadomość, że oto piszemy sobie z facetem, który jako jeden z nielicznych spotkał Ginsberga w 1965 roku. Zadawałem Jackowi różne pytania i tak powstała oto dłuższa forma, coś w rodzaju poematu dygresyjnego :) Wiele faktów podanych przez niego nie zgadza się z opowieściami innych osób, które miały wtedy styczność z Ginsbergiem. Są to nieżyjący już Krzysztof Niemczyk i żyjący Zbigniew Warpechowski, z którym rozmawiałem przez telefon. Trzy różne wersje! To była radocha porównywać to wszystko. :)
A.
——Allena poznałem bodajże w ’67 roku
w Krakowie na ulicy Floriańskiej
dzięki malarzowi pianiście i torreadorowi z Caracas – Alberto
Brandt Pimentell Casanova – który leczył się wówczas
u doktor Noemi Madeyskiej z alkoholizmu
i powikłań psychicznych na tle raka
nasza przyjaźń z Allenem miała trwać aż do śmierci autora
„Skowytu”
ba ona trwa do dziś i trwać będzie jeszcze tak długo
jak długo serce tłuc się będzie w mojej piersi
wdzięczne za uwagę troskę i uczynność legendarnego brodacza
okazaną młodemu pięknoduchowi po eksmisji z PRL
który za cały swój dom w życiu i świecie odważył się obrać sobie
przybytek słów
——w 50 rocznicę śmierci ojca poety
który też parał się piórem
czytaliśmy wiersze – Allen i grupa zaszczyconych wybrańców
z nowojorskiego Poetry Project – przed mieszkańcami Patterson
w stanie New Jersey
pod samolotem Spirit of St. Louis
Linbergh przeleciał w nim solo nad Atlantykiem do Paryża
samolot ten zbudowano własnie tam
w centralnej manufakturze mieściny
znanej dotychczas z produkcji sztucznego jedwabiu
——Patterson, NJ, to całe dzieciństwo Ginsberga
tamtego dnia poeta oprowadzał po nim grupę dziennikarzy
paparazzi przyjaciół przygodnych ciekawskich
opowiadał jak go to miasteczko uformowało
między innymi jak wysoki fabryczny komin
dymiący za sto lokomotyw nad „Ziemią Jałową”
wpłynąć miał na jego późniejszą orientację seksualną
——zaczerpnąłem z tamtej wycieczki sporą dozę pokrzepienia
oto sumienie amerykańskiego eksperymentu z demokracją
legenda beatników i hippiesów
głośna pod wszystkimi gwiazdami niebios
tu odziana w skromny szary garnitur
w butach kto wie czy nie z drugiej ręki
przyznawała się w otwartej spowiedzi
do swych jakże mało obiecujących
jakże skromnych korzeni
kaszel
kaszel pyłami jedwabiu
mama popłakiwała pod tym tam żelaznym mostkiem donikąd
tu na tej ławce tato przeglądał gazety
tam gdzie kupa żużlu łopian z dziadami i oset
poznałem co to wytrysk w samotności
wspominał Allen
więc od tego dnia miałem w moją przyszłość
spoglądać z otuchą z ufnością
bo nie ma takiego skrawka ziemi na planecie
takiego zawstydzającego czy ciasnego kata
żeby nie mógł on dać oparcia stopom
stopom co śnią o skrzydełkach Hermesa
o locie mitologicznego Ikara
– niech mnie Słońce spożyje a nie robaczywy grób! –
o bytowaniu wśród aniołów
o mickiewiczowskim wzlatywaniu nad poziomy
o niebiosach wiosną gdy śpiewa się z ptakami


—————————A propos autografu Allena na ścianie w
legendarnej kuchni Niemczyków, o którym tyle się mówi w
„Kurtyzanie i Pisklętach” i „Hipisach w PRL.” Ależ afera! Przecież
Krzysio Niemczyk sam sobie ten autograf w tynku wyskrobał, sam,
tuz przy piecu z gazowymi palnikami, kilka lat po wizycie
amerykańskiego poety, kiedy w Polsce pojawili się hippiesi, żeby
magia nazwiska Ginsberg podporządkować sobie ich bajeczne
plemię, żeby ich uwodzić ważnością swej osoby, żeby nas
podsłuchiwać, żeby na koniec donosić…
——A to przecież nie kto inny, ale właśnie ja sprawiłem, że Allen
spędził na Siemieńskiego swą, jak się miało okazać,
niezapomnianą noc.
——O hippiesach made in USA nikt jeszcze wtedy w PRLu nie
słyszał. „Polityka” zaczęła się o nich rozpisywać, w
najpozytywniejszych terminach marksowskiej krytyki
kapitalizmu, dopiero przy okazji antywojennej burzy w Chicago w
’68, więc datę, łatwo sprawdzalną w annałach MSW, kiedy bard
beatników i autor wstrząsajacego „Skowytu” odwiedził Kraków,
należy cofnąć do wiosny ’65 albo ’66 roku.
——Zupełnie ślepy traf sprawił, że swego przyszłego przyjaciela nowojorskiego poznałem, dzięki Alberto Brandt Pimentell’owi, na ulicy Floriańskiej, pewnego wiosennego popołudnia, w proletariackim tłoku. W pierwszej chwili pomyślałem że to zły sen, że stanąłem oto przed duchem brodatego Karola Marksa i że lada moment Kraków rzuci się na niego w porywie mściwego szału, wściekły na osiągnięcia PRL-owskiego socjalizmu realnego z
jego planami pięcioletnimi, etykietkami zastępczymi, cenzura i MO.
——Trzeba było faceta ratować. Prowadził Alberto, do złudzenia przypominający von Aschenbacha z „Śmierci w Wenecji” Viscontiego i dobrze już obeznany z krakowskim Starym Miastem. Na nic jednak zdał się jakże rzadki w tamtym okresie egzotyczny wygląd cudzoziemców i ich paradny angielski. Odźwierny przed „Kaprysem,” gdzie chcieliśmy zjeść obiad, obrzucił nas pogardliwym spojrzeniem i zażądał, że jeśli chcemy, żeby nam otworzył szklane wrota, obwieś nie wiadomo skąd musiałby się najpierw wykąpać, ogolić i wdziać krawat. Tłumaczenie tego z polskiego na angielski nie przeszło by mi przez usta, nawet gdybym z tego języka w LSP miał „piątkę,” a nie „dwoje.” Ruszyliśmy dalej. W Hotelu Polskim jednak, gdzie Allen miał zarezerwowany pokój, spotkało nas równie obraźliwe powitanie..
——Wstrząśnięty, a raczej do szpiku kości zawstydzony reakcjami rodaków, wcisnąłem w dłoń szczerze dobremu i uczynnemu Wenezuelczykowi klucz do mieszkania Niemczyków, gdzie miałem wówczas pracownię malarską, tłumacząc że ja sam tej nocy wrócę spać w domu mego ojca.
——Któż mógłby przewidzieć coś takiego!
——Jak z biegiem lat „ołtarzowa” kostka margaryny z zapałkami płonącymi w niej jak knoty świec, czyli pseudo-tybetańskie dzieło Allena w kuchni Niemczyków, przyćmi blaskiem, w kultowych wymiarach, perłę Renesansu północy, ołtarz Vita Stwosza.
——Z chlebaka przewieszonego przez ramię, bard beatnikow wyciągnął ponoć tamtej nocy sznur buddyjskich dzwonków i przy ich rytmicznym wtórze zaintonował gromkim głosem "Hare Krishna, Hare Krishna…"
——W uszach chorej pani Niemczyk zabrzmiało to jak Harem Krzysia, Harem Krzysia, więc jak mogła najgłośniej, zawołała o cisze ze swego łoża boleści. Zawołała po francusku, raz, drugi, trzeci, a że amerykański poeta nie znał francuskiego, więc ignorował prośby i skargi cierpiącej kobiety z miną świętego, któremu doczesna rzeczywistość jest li tylko przeszkodą w pełnej samorealizacji.
——Allen, owszem, pamiętał, ale się nie ucieszył, kiedy go zapytałem o tamta noc, wiele lat później, już tu, przy okazji naszego pierwszego spotkania w drukarence poetów z Poetry Project. Znałem tamtą noc w najdrobniejszych szczegółach, z plotek i mitów Krakowa, lecz głównie z narzekań i próśb schorowanej matki Krzysztofa, żeby nigdy więcej podobnych „typów z pod ciemnej gwiazdy” do niej nie przysyłać.
——To przy tejże właśnie okazji, wobec podsłuchującej nas młodzieży, Allen dotknął mnie jeden jedyny raz w swym życiu, kładąc mi palec na usta, abym się uciszył i nie wspominał tamtej nocy już więcej.