I
Mieszkam na ziemi na której spotkali się ludzie z różnych stron
Ginsberg poznał Indianina Żyda Włocha ja Niemca Warmiaka i Mazura
wieją długie wiatry wywiewają stąd cierpienie na zewnątrz
wypłukują z kruszcu dobra wąskie jeziora pagórki i lasy
jestem tutaj stale przyglądając się narodzinom i śmierci
My chcemy Boga my poddani mein Gott kadysz kadysz
w dzieciństwie wbiegałem do katedry jak do przebitej dłoni
która wystawała zapomniana z płaskiej jak śmierć ziemi
wizje na wprost pękającego słońca oko pełne krwi
kora nieba w natchnieniu zimne porywy powietrzne
gdaczące nad źródłem olszyny ślizgająca się rynna dnia
kiwanie się obłoków w ławce rozkwitanie skórek płci
pobiegnę w poranku zachłystując się słowami deszczu
Telewizyjna ława sprasowane zegarki spiłowane szkoły
wzniesiona gazetowa wieża z ocembrowaną podobizną pustki
knot kreta błysk jaskółki cichoprędki kopczyk w powietrzu
lasów rozbiegane kosmyki podchody pod wodnistym niebem
rower oparty o jabłoń ze złamaną nogą przestrzeni
wizje w kolumnie w drewnie w ciele
rosną kości moje odcisnę w epoce swój ślad
My chcemy Boga my poddani on naszym panem kadysz kadysz
śmierć modli się za nami
ona naszym panem
niewidzialnym
II
Z przeszłości poza obrazami nie pozostaje już nic
zdumiewa mnie to że powoli i ja codziennie gniję
ubywa mnie i niedostrzegalnie zmieniam się w twardą grudę
którą kiedyś po raz ostatni rzucę w grób słońca
bezlitosne piękno młodości błądzące w upojeniu
a ja byłem młody moja skóra nocą wydawała dźwięk
Allenie Ginsbergu urodzony w 1926 roku jak mój ojciec
zdumiewa mnie to że mógłbym być twoim synem
to przerażające bo dzieli nas inna śmierć inny świat
inne doświadczenie zbrodni niewinności i oczyszczenia
nie ogarniam umysłem tej historycznej apokalipsy
pomiędzy tobą i moim ojcem jest to nienawiść biologiczna
tak tylko można dzielić świat na dzień i noc ciało i duszę
nie mogę się z tym pogodzić że żyję jakbym umierał wstecz
jakbym witał i żegnał skazany na schyłkową wiedzę i kraj
patrząc na mijające mnie inne kontynenty bólu prawdy i łaknienia
na inne ziemie wzruszeń uwolnione od poniżeń i powstań
Allenie nie mógłbyś być moim ojcem
III
Światło przychodzi i odchodzi puste
i mój dom przestaje w mojej krwi i świecić
tutaj pozostawiłem na ścianie krzyczącą dłoń
na książce rdzawy sakrament
i znikąd wzbiera dzika bezmyślna pamięć
światło przychodzi i odchodzi puste
Moja nienawiść rodzinna
bezustna kołująca w historii śmierć
którą można jeść pić do zdradzonego końca
tutaj byłem ja tutaj jest przewrócona ojczyzna
warstwy siły przemocy warstwy ciemności
które kiedyś odkopane przestaną świecić
światło przychodzi i odchodzi puste
nienawiść spiętrza mgliste wnętrzności godzin
ogień lawa zapomnienia Warmia Polska
IV
Amerykańskie przedmieścia z syczącą autostradą snu
domki w zgniłozielonych skorupach pod którymi morze
rozdrapuje krzaczaste ranki biel pustka i biel
termometry przemysłu rzeźni reaktorów laboratoriów
tłumy emigrantów z żółtymi i czerwonymi gwiazdami
niebo o świcie piecze i jest tak łagodne że zerwać
można z jego wargi oszronioną skórę i wtedy lśni Bóg
Pacyfik Atlantyk równiny rozciągniętego przełyku
ludzie na drogach w ciężarówkach rowach platformach
pióropusze fabryk banków stosów sekt prerii i kanionów
ludzie idąc śpiewają Allenie należę do siebie
i ty należysz i twoja matka do siebie twój kraj
jest kluczem leżącym na skalistym parapecie
w skokach zmieniającego się wieloramiennie światła
wołam do ciebie przez tysiące kilometrów Allenie
oświetla mnie czarny księżyc przedmioty w nim drżą
twoja schizofrenia poezja niezgoda twój łatwy bunt
twoje pochodzenie religie wreszcie homoseksualizm
należą do ciebie jesteś wolny pijesz życie
z czarodziejskiego kociołka w którym i moja śpi krew
zielona krew nieukojonych skończonością bytu
Allenie twoja miłość do świata twój gniew i obłęd
twój płacz obcy w kawiarni na Krakowskim Przedmieściu
którego nikt wtedy nie zrozumiał łzy rzeczy liści i krwi
łzy fizyczności tej łagodnej mocy oddawania się światom
najbliższym które tak raptownie giną w głuchym
słowiańskim słońcu
Słonecznik na nasypie kolejowym słonecznik na śmietniku
słonecznik w M-3 w ustach w komitecie w biurze podróży
słonecznik strach na wróble który marzy o nowym świecie
słonecznik ja zakładający na telewizor tęczową szybkę
pod czujnym okiem ortalionowych dorosłych
słonecznik ja jedzący szczaw buraki cukrowe kapustę
nurkujący w pogoni za płotką w rozbryzgach nocy
słonecznik ja opowiadający bratu niezgrabne bajki
o wędrówkach w skwarze w lodzie w błyszczących czeluściach
słonecznik pod jeziorem w łusce opalenizny w ziarnie
w króliku stroszącym uszy w krecim kopczyku
słonecznik na ekranie w ucieczce w ułudę i nudę
słonecznik ja oglądający dziób morza pancerne seriale
słonecznik ja w domu palący poniemieckie sprzęty
w płaczu mojej babki w zjadliwym uśmiechu urzędów
Nowy Jork Kalifornia Olsztyn Wilno Poryte Taudź
wizje wtajemniczenia gładkość i obłęd chłopcy i narkotyki
nigdy nie posuwam się do przymusu miłość to wszystko
pragnienia mają to do siebie że powracają nago
pochody transparenty Pentagon Wietnam Francja Indie
mistyk fizyczności ciało jest słowem i kluczem
Allenie jestem wzruszony
V
To było w 65 roku miałem 13 lat
wbiegłem na klatkę schodową szukając ratunku
maltretowany przez ojca
nie miałem dokąd pójść
naprzeciw rodzina Reichów
jak ja mogę pójść do Niemców ze skarga na polskiego ojca
na dole Warmiacy nie mogłem i tam zbiec
jak ja im wytłumaczę że polskie dziecko jest bite
przez polskiego ojca
to nie do opowiedzenia
to była pierwsza własna lekcja historii
niezależnego myślenia
to nie do opowiedzenia
oni żyli wspaniale na podwórku byliśmy razem
ale rodziców mieli tylko oni
prawdziwych ojców i prawdziwe matki
zazdrościliśmy im ojców
my nie mieliśmy ojców
ci byli metodycznie od wojny zabijani
legenda karierą obojętnością i zniechęceniem
bełkotali w wódce ortalionach telewizorach w karach
w wodach płodowych nicości
słuchając Wolnej Europy na zawsze umarli
bełkotali w trocinach własnych wymiocin
w kratach białego umysłu dumni i zgnili
wreszcie wolni od siebie
od przyszłości
VI
Kim byłbym będąc synem Allena Ginsberga
homoseksualisty poety mistyka ciała i oddechu
kim jestem będąc synem Jana Brakonieckiego
akowca emeryta despoty spekulanta polska historią
mającego nadzieję na nie wiadomo już co
urodzeni w tym samym roku miesiącu na innych kontynentach
unoszeni są tym samym prawem siły i nicości
głodu i miłości dobra i zła
oddzieleni życiem i śmiercią
znakiem wolności i przestrzeni
odejdą w dobrotliwą ciemność
VII
Moja matka jest śmierć
przywołuje mnie do siebie
w nocy dotyka genitalii
w dzień opływa jak obłok
patrzy moimi oczami
słucha moimi uszami
mówi moim językiem
moja matka jest śmierć
uczę ja nowego życia
nie mówię nie widzę nie słucham
VIII
Już jestem sobą niczego nie pragnę
teraz sam jestem ojcem
śmierć we mnie nie dla mnie pracuje
Olsztyn 3, 14 XII 1985