Wystarczyło otworzyć oczy, by znaleźć się na prawie pustej ulicy pewnego wrześniowego popołudnia. Na ulicy, z której przechodniów wyprosił, a raczej wykopał na zbity pysk, deszcz. Stałem w miejscu obojętny na strugi, które przypominały mi tańczące ogniki. W pewnej chwili przyszło mi do głowy, że wraz z deszczem lecą na mnie moje własne szczyny. Wydalone przed tygodniem w cuchnącej bramie, a raczej przed tą bramą, gdyż strach nie pozwolił zagłębić się w jej ciemność. Albo jeszcze inaczej… lecą na mnie szczyny Ginsberga. Wydalone w śnie snów, Ameryce. Szczyny Ginsberga spływają mi po twarzy, czasem dostają się przez otwarte usta na język