Kiedy i w jakich okolicznościach
poznał Pan Allena Ginsberga?
Poznałem go przy okazji jego wizyty w Łodzi na „Konstrukcji
w procesie”. Spędziliśmy ze sobą parę dni. Wystąpił z koncertem w Teatrze Studyjnym, którego byłem wówczas dyrektorem. Z tego później zrodził się pomysł na wizytę w moim domu, zresztą w Łodzi bywał on w różnych miejscach, co jest utrwalone na wiadomym filmie (W drodze. Allen Ginsberg w Muzeum Artystów, reż. Maria Waśko).
w procesie”. Spędziliśmy ze sobą parę dni. Wystąpił z koncertem w Teatrze Studyjnym, którego byłem wówczas dyrektorem. Z tego później zrodził się pomysł na wizytę w moim domu, zresztą w Łodzi bywał on w różnych miejscach, co jest utrwalone na wiadomym filmie (W drodze. Allen Ginsberg w Muzeum Artystów, reż. Maria Waśko).
Jak często się spotykaliście? To
był tylko ten jeden raz?
Absolutnie tylko ten jeden raz. Były oczywiście jakieś wymiany listów czy
jakieś przekazy grzecznościowe, ale później się ze sobą nie kontaktowaliśmy,
zresztą on był schorowany. Podczas pobytu w Łodzi tego nie pokazywał, dał
znakomity recital we wspomnianym Teatrze Studyjnym, grając na swojej
harmonijce, nawet nie wiem, jak ona się nazywa, taki dziwny instrumencik. On
był w rewelacyjnej formie, ale jednak czuło się, że to wyczerpuje jego siły.
Poniosło go to co lubił, co robił, ale nie było w nim już tej młodzieńczej
werwy. Kiedy robił się prywatny, kiedy znikały kamery, fotografowie, był inny.
W pewnym momencie spotkaliśmy się u mnie w przedpokoju, on wyszedł na chwilę, w konkretnym zresztą celu, bo szukał pewnego chłopca, który mu się spodobał, nie znalazł go i wtedy zupełnie stracił kontakt z rzeczywistością. Spotkaliśmy się w tym przedpokoju i widziałem w nim rozczarowanie i taki smutek, był zgaszony, kiedy stał się prywatny. to wszystko z niego uszło. I nagle zobaczyłem, że to jest stary człowiek, czego wcześniej nie było widać, stary, schorowany człowiek. Zmusił się właściwie, żeby wrócić do tych wszystkich czekających na jego słowo ludzi.
W pewnym momencie spotkaliśmy się u mnie w przedpokoju, on wyszedł na chwilę, w konkretnym zresztą celu, bo szukał pewnego chłopca, który mu się spodobał, nie znalazł go i wtedy zupełnie stracił kontakt z rzeczywistością. Spotkaliśmy się w tym przedpokoju i widziałem w nim rozczarowanie i taki smutek, był zgaszony, kiedy stał się prywatny. to wszystko z niego uszło. I nagle zobaczyłem, że to jest stary człowiek, czego wcześniej nie było widać, stary, schorowany człowiek. Zmusił się właściwie, żeby wrócić do tych wszystkich czekających na jego słowo ludzi.
To był 1993 rok. Wtedy już było
widać, że jest schorowany?
No, właśnie normalnie chyba nie. Wtedy, jak Pan widział na filmie, bardzo
się spiął, rewelacyjnie czytał, ale ja
to zobaczyłem wtedy w przedpokoju. I może w kilku innych jeszcze sytuacjach,
kiedy się mniej kontrolował... Być może ja to demonizuję, bo potem ta śmierć
nastąpiła tak szybko.
Nawet jak się ogląda jego występy
z Paulem McCartneyem to jest bardzo żywiołowy.
Tak zgadza się. On zresztą w rozmowach był bardzo żywiołowy, w rozmowach,
które toczył z różnymi studentami, artystami, poetami w moim domu czy w czasie
działań, które się tu w Łodzi odbywały, czy w trakcie koncertu w teatrze.
Czy w jakiś sposób na Pana poezję
wpłynął Ginsberg?
Może bezpośrednio nie, przynajmniej ja tego tak nie czuję. Zresztą było
chyba dwóch poetów, którzy mają wzajemny i trochę ukryty wpływ na polską i moją
poezję, mojej generacji, a właściwie trochę starszej jeszcze – to był właśnie
Ginsberg i wielki niemiecki liryk Hans Magnus Enzensberger. To byli poeci mało
znani właściwie i obaj, że tak powiem, nieo mityczni. Enzensbergera wiązano z
rewoltą 1968 roku, a cała ta generacja poetycka moich starszych troszeczkę
kolegów z tego też się wywodziła, oczywiście z innego momentu 1968 roku, nie z
Maja, lecz z Marca, ale w dużej mierze były to ruchy bardzo podobne. I podobnie
takim sygnałem pewnej postawy poetyckiej, niepokorności, nonkonformizmu była legenda
bitnika Ginsberga, bardziej legenda, niż sama twórczość. Ja pierwszy raz
poznałem jego wiersze, a potem chętnie do nich wracałem, gdzieś w połowie lat
sześćdziesiątych, bo wtedy chyba zaczęło się go publikować, czyli z takim
dziesięcioletnim opóźnieniem w stosunku do Stanów. To były sporadyczne
publikacje i nie wiem, czy najlepsze przekłady. Natomiast silne były wpływy
kontrkultury i oczywiście Ginsberg był bardziej sztandarowym dla nas poetą, nie
Ferlinghetti czy Kerouac. Nie wiem, dlaczego tak się stało, ale niewątpliwie
tak było. Ja pamiętam takie spotkania z Ginsbergiem, ale takim a vista
tłumaczonym. Na pierwszym roku studiów w 1969 roku, przyjaźniłem się ze studentem
wówczas filologii polskiej, który później poszedł do szkoły filmowej, a dzisiaj
jest znanym operatorem i laureatem Oskarów, Andrzejem Bartkowiakiem. I właśnie
Bartkowiak był zafascynowany tą kulturą i u niego odbywały się różne przyjęcia,
takie trochę marihuaniczne i trochę orgiastyczne. Myśmy wtedy nosili krótkie
włosy z Bartkowiakiem, ale to tylko dlatego, że było wojsko i armia nas
obcięła. Do wojska chodziło się wtedy raz w tygodniu. Ale pamiętam, że wtedy na
imieninach u Andrzeja ktoś czytał Ginsberga po angielsku, ktoś go a vista
tłumaczył. To był zupełnie inny świat i jeszcze ten Ginsberg. To było nazwisko
fascynujące i nazwisko, które w 1969 roku już mi dużo mówiło, ale oczywiście w
sensie bardziej legendarnym. I może mniej ważne były takie fakty jak jego
homoseksualizm, to było właściwie nieistotne, nawet nie wiem, czy wiedziałem o
tym, natomiast na pewno myśmy odbierali go jako przykład kontestatora. Nieważne
było, jaki to jest rodzaj kontestacji, ale to, że można kontestować oficjalne
społeczeństwo, oficjalną władzę i że są tacy poeci na świecie, którzy to robią,
np. Enzensberger w Niemczech, a Ginsberg w Ameryce. Niewątpliwie było to ważnym
doświadczeniem, ale twórczość w rzeczywistości była znana szczątkowo. Naturalnie,
że furorę robił tytuł „Skowyt”, sam tytuł, natomiast nikt tego „Skowytu”
właściwie nie znał.
W 1967 roku Miłosz pisał do
Herberta jeszcze nie o„Skowycie”, a o „Wyciu”.
Ale mi się wydaje, że nazwa „Skowyt” bardzo szybko się upowszechniła i że
to nie jest sprawa któregoś z tłumaczy. Jestem przekonany, choć pamięć różne
figle płata, że tytuł „Skowyt” znałem już pod koniec lat sześćdziesiątych, choć
być może „wycie” byłoby lepszym słowem, bo właściwie bardziej tu chodzi o wycie
niż o skowyt. Wydaje mi się, że innego tytułu nigdy nie słyszałem. Później w
latach siedemdziesiątych różni ludzie, poeci opowiadali o Ginsbergu, ale myśmy
wtedy nie mogli czytać listów Miłosza do Herberta, prawda? Ale wiem, że już
jako „Skowyt” Piotr Bikont, pisujący pod
pseudonimem Piotr Allen, dostarczył ten tekst do podziemnego „Pulsu” – choć to
też jest problem, bo on wcale nie chciał być Piotrem Allenem, ale redakcja
„Pulsu” uważała, że wystarczy, żeby tylko niektórzy się ujawnili i właściwie
tego biednego Bikonta żeśmy zgwałcili, żeby sobie wymyślił pseudonim, więc on
sobie wymyślił najprostszy z możliwych, z dwojga imion – Piotr Allen. Ale nie jestem
pewny, czy gdzieś ktoś w publicystyce polskiej nie użył tego tytułu „Skowyt”.
Bo jednak się dobrze prześledzi prasę polską to przecież o hippisach dużo
pisano, w różnych kontekstach. Komunista był rozdarty – z jednej strony chciał
pokazać, że istnieją ważne grupy społeczne, które są przeciwko imperializmowi
amerykańskiemu i konsumpcyjnemu stylowi życia, ale z drugiej strony nie da się
zaanektować tego ruchu hippisowskiego, a poza tym istnieje niebezpieczeństwo,
że się nauczy ludzi buntu. Więc te wątpliwości na pewno istniały i przeszkadzały
w upowszechnieniu się liryki Ginsberga, podobnie, jak poezji Enzensbergera.
Zwłaszcza, że w przypadku rewolty 1968 roku, to miała ona jeszcze ten swój
wymiar terrorystyczny, Bader-Meinhoff na przykład. To można popierać po cichu,
ale oficjalnie nie można przecież powiedzieć, że się popiera terrorystów.
Komunista miał głęboki problem, nie tylko z Ginsbergiem, ale w ogóle z tą
kulturą protestu. U nas też ona istniała, przyjmowała wzorce amerykańskie, tez
śpiewano protest songi przeciw wojnie w Wietnamie… „Te bomby lecą na nasz dom”.
Ważna książka Aldony Jawłowskiej „Drogi kontrkultury” była pewnego rodzaju
biblią, znało się jej wcześniejsze artykuły. Pod tym kątem warto prześledzić
czasopisma studenckie, np. „Student”, bo o tym się mówiło i to było.
Ja jako licealista chodziłem po miejscowości Łask, w której się
urodziłem, w lnianej marynarce w kwiaty, którą kazałem sobie uszyć. To był rok
1968.
Zupełnie co innego rok 1968 znaczy
w Polsce, a co innego w Stanach Zjednoczonych, Niemczech, Francji czy Włoszech.
Tak. Ale jednak czuło się to podobieństwo. Różne okoliczności powodują
takie bunty, ale przecież był w dużej
mierze globalny ruch.
Również w Meksyku czy w Japonii.
Zgadza się. To były inne kultury i bunt był skierowany przeciwko czemu
innemu, z innych pobudek powstający. W Polsce z powodu nie wystawienia
„Dziadów”, a we Frankfurcie nad Menem z powodu braku ciepła w kaloryferach. I
gdzie się wtedy można było odwołać – naturalnie do kultury beatnikowskiej, ona
była najwcześniejsza, ona była gotowym wzorcem z lat pięćdziesiątych.
I o tym się mówiło w Polsce, pewnie się też pisało.
Była w Polsce taka pisarka powieści kryminalnych, która później pisała
powieści z kluczem, np. mordercą w jednej z jej książek był Kuroń. Nazywała się
Anna Kłodzińska. Napisała ona jeden kryminał, tytułu nie pamiętam ("Wrak"), którego
fragmenty myśmy sobie głośno czytali. Bohaterem tej książki był polski hipis,
który czytywał Ginsberga, zwyrodnialec oczywiście. Pojawiło się pojęcie
„hippis”, „dziecko-kwiat”, które ja znałem, jak byłem licealistą w Łasku. Więc
Ginsberg nie był niczym dziwnym, ale twórczość jego nie była znana, to wszystko
się znało ze słyszenia. Może z czasopisma „Przekrój”, to warto przejrzeć, czy
się tam nie pojawiał. To były takie czasopisma, które przemycały jakieś
nowinki, plotki.
zacytuję: "Kiedy robił się prywatny, kiedy znikały kamery, fotografowie, był inny.
OdpowiedzUsuńW pewnym momencie spotkaliśmy się u mnie w przedpokoju, on wyszedł na chwilę, w konkretnym zresztą celu, bo szukał pewnego chłopca, który mu się spodobał, nie znalazł go i wtedy zupełnie stracił kontakt z rzeczywistością. Spotkaliśmy się w tym przedpokoju i widziałem w nim rozczarowanie i taki smutek, był zgaszony, kiedy stał się prywatny. to wszystko z niego uszło. I nagle zobaczyłem, że to jest stary człowiek, czego wcześniej nie było widać, stary, schorowany człowiek. Zmusił się właściwie, żeby wrócić do tych wszystkich czekających na jego słowo ludzi." Tym chłopcem byłem ja właśnie. Noc wcześniej siedzieliśmy razem przy stole w muzeum artystów. W zasadzie sam na sam. Rozmawialiśmy kilka godzin. Nad ranem zaprosił mnie do hotelu. Odmówiłem.Nie był zadowolony, był przekonany, że jemu się nie odmawia. U Jaskuły wyjaśniłem mu dlaczego. Posmutniał. Zostawił dwie książki z osobistą dedykacją dla mnie. Nigdy do mnie nie dotarły.