Allen Ginsberg

Allen Ginsberg

wtorek, 12 kwietnia 2016

Z Piotrem Rypsonem o Allenie Ginsbergu - cz. I

Kiedy Pan poznał Allena Ginsberga?

Allena Ginsberga poznałem w 1986 roku. Dostaliśmy propozycję z ambasady amerykańskiej, my, czyli Akademia Ruchu, w której ja prowadziłem dział wydawnictw. To było po stanie wojennym, ale jeszcze na dość dużym ścisku politycznym partyjno-wojskowym. W ambasadzie była taka bardzo sympatyczna attache kulturalna, która była odpowiedzialna za kulturę amerykańską w Polsce i ona zaproponowała nam, czy my nie chcielibyśmy gościć Ginsberga. My się oczywiście bardzo i ucieszyliśmy i zorganizowaliśmy we wrześniu 1986 roku wizytę Ginsberga w Warszawie, zorganizowaliśmy koncert w Starej Prochowni na Starym Mieście. Ginsberga odebrałem z hotelu czy może z lotniska, tego już nie pamiętam. Naprędce, pocztą pantoflową, bo dostęp do mediów był wtedy ograniczony, poinformowaliśmy nasze środowisko, że coś takiego ma miejsce. Poprosiliśmy mojego przyjaciela, Jurka Słomę, który jest muzykiem i artystą ludowym, mieszkającym na Lubelszczyźnie i tworzącym bębny, żeby akompaniował Ginsbergowi. Ginsberg przyleciał ze Stevenem Taylorem, który jest gitarzystą, muzykiem i również poetą. Ten koncert bardzo pięknie tam się odbył, była pełna sala, tłum ludzi. Potem towarzyszyłem Ginsbergowi w jego warszawskim peregrynacjach, w Warszawie był może dwa albo trzy dni. Pamiętam, że woziłem go do MSW, bo pojechał na spotkanie z Kiszczakiem, żeby interweniować w sprawie śp. Tomka Mirkowicza, który był wówczas aresztowany, a który był również tłumaczem Ginsberga. A ponieważ Zbigniew Bujak ukrywał się w mieszkaniu Markowiczów to ubecja jakoś Tomka zamknęła i wylądował w areszcie. Więc Ginsberg, który był wówczas chyba wiceprzewodniczącym amerykańskiego PEN Clubu, bo Kiszczak mógł nie wiedzieć pewnie, kto to jest Ginsberg, ale wice przewodniczący PEN Clubu jakoś już brzmiało, w tej sprawie interweniował i ta interwencja była skuteczna, bo go chyba wypuścili po tej interwencji.
Sporo żeśmy z Ginsbergiem spacerowali po mieście. To miasto było dość potworne, szarzyzna, pustki, w sklepach nic nie było. Pamiętam, że poszliśmy do jakiegoś sklepu spożywczego i Ginsberg się strasznie ucieszył, bo na półkach stały tylko kompoty, a Burroughs mu mówił, że jak będzie w Polsce to musi koniecznie kompotu spróbować. Ale jemu chodziło oczywiście o kompot z maku, więc  u powiedziałem, że to nie jest kompot z maku.
Jeden czy dwa wieczory z Ginsbergiem zorganizowały środowiska artystyczne, kolacje, gdzie Ginsberg trochę śpiewał. Były wegetariańskie dania na tyle pyszne, na ile czasy pozwalały.
Ostatniego dnia ambasador amerykański urządził zamknięty wieczór na cześć poety w swojej rezydencji. Oni bardzo chcieli, żeby było to mniej oficjalne, bo wiedzieli kim jest Allen Ginsberg. Niemniej było to dość śmieszne, bo byli tam pracownicy ambasady i jacyś zaprzyjaźnieni ludzie ze środowiska artystycznego. Pamiętam, jak ze Stevenem Taylorem wyszliśmy zapalić jointa przed tym koncertem. To musiało być dość śmieszne i musi być gdzieś w archiwach milicyjnych, bo oni to wszystko fotografowali, rezydencja była pod stałym monitoringiem. Na koncercie Ginsberg siedział na podłodze razem z Taylorem, śpiewali wiersze, jakieś protest-songi. Było to dość dziwaczne z tego powodu, że odbywało się to właśnie w rezydencji ambasadora amerykańskiego.
Kiedy Ginsberg wylatywał z Polski, napisał na lotnisku wiersz, Europe, who knows?, w którym cytuje Jurka Słomę. Jeszcze była pamięć Czernobyla w powietrzu i on zapytał Jurka: „Co wyście wtedy jedli?”, bo wiadomo, że ten opad radioaktywny poleciał po wszystkim, na co Jurek mówi, że „jedliśmy truciznę, bo jak byśmy nie jedli, to byśmy umarli z głodu”. I to się w ostatnich wersach tego wiersza znalazło[1].
Po roku dostałem grant z U.S. Information Agency na skutek zabiegów pani konsul do spraw kulturalnych, żebym mógł spotkać się w Stanach Zjednoczonych z różnymi moimi partnerami, literatami. Niesamowicie komfortowy grant. I w trakcie tej podróży spotykałem różnych autorów, z którymi współpracowałem, moich przyjaciół, najczęściej artystów, spotkałem się również z Ginsbergiem. Zdzwoniliśmy się jakoś, chyba przy pomocy ludzi, którzy opiekowali się mną podczas tego pobytu, bo wszystko to wymagało wielu zabiegów logistycznych, gdyż byłem w różnych miastach i miałem tam szereg różnych spotkań, więc trzeba to było jakoś zorganizować. Ginsberg powiedział, że będzie się wybierał na koncert Marianne Faithful w klubie Bottom Line i zaproponował, żebym z im poszedł. Ja się bardzo ucieszyłem, bo to był pierwszy koncert Marianne Faithful po powrocie z odwyku. U mówiliśmy się z Ginsbergiem w jego mieszkaniu, ja tam poszedłem, ale Ginsberga w domu nie było, okolica była dość „szemrana”, dzwonka też nie było  więc ja poświstywałem i pokrzykiwałem pod oknem. Nagle podjeżdża taksówka i wysiada z niej Ginsberg  z jakimś potwornym facetem. Ginsberg się ze mną wita, a ja jestem trochę zaniepokojony, bo ten jego partner wygląda dziwacznie, jest potwornie chudy o zapadniętych oczach, ale dziwacznie lśniących. A Ginsberg mówi: „poznaj, to jest brat Petera Orlovsky’ego, właśnie uciekł ze szpitala”. Pomyślałam, że to będzie piękny wieczór. Poszliśmy do bardzo skromnego, niewielkiego mieszkania Allena na drugim czy trzecim piętrze również dość skromnej kamienicy, lekko zapuszczonej. Załadowaliśmy Orlovsky’ego do łóżka i udaliśmy się na ten koncert. Ja byłem wtedy znacznie młodszy i robiłem lepsze wrażenie, a Ginsberg wziął mnie mocno pod ramię i wparował ze mną, jak ze swoim kolejnym młodym przyjacielem do tej sali. To było niesamowite, bo była tam sama topowa śmietanka muzycznego Nowego Jorku, m.in. Lou Reed, Chris Blackwell, kupa muzyków, tudzież bardzo fajny band, który supportował Marianne Faithful. To była taka składanka ludzi, którzy postanowili pomóc jej w tym come back’u; i ona rzeczywiście miała piękny koncert, bardzo przejmujący.
A potem poszliśmy w miasto. To była pierwsza w nocy, myśmy się szwendali po Nowym Jorku, było jeszcze z nami kilka osób. Poszliśmy do pewnej ukraińskiej restauracji na jakieś pierogi i drinki. A Ginsberg był znakomitym zupełnie kompanem. To był w ogóle niezwykły facet, zaczepiali nas jacyś pijacy, a on to wszystko niezwykle rozgrywał z nimi. Ja to zresztą wszystko opisałem w tekście w Machinie. Jeden facet do niego mówi: „Ty jesteś Ginsberg. Ja też jestem poetą, to powiedz mi jak to się robi?”. A on go spokojnie pyta: „Czym się zajmujesz?”, na co podpity facet mówi, że jest marynarzem. A Ginsberg do niego mówi: „To jest zupełnie tak, jak z wędkarstwem. Musisz zarzucić wędkę i czekać, aż ryba weźmie. Więc znajdź sobie jakieś czasopismo literackie, które ci się podoba, do którego uważasz, że twoje wiersze pasują i wyślij je tam. Nie zrażaj się, zarzuć drugi raz, do innego, a może chwyci i zaczniesz publikować”. Tak to umiejętnie Ginsberg rozgrywał.
Następnego dnia umówiliśmy się, nie pamiętam już z jakiej okazji, ale dosyć wcześnie było. Była tam niedaleko kolejna ukraińska knajpka, on miał słabość, jako Żyd nowojorski do takich polsko-ukraińskich imprez, i poszliśmy do tego baru. A Allen do mnie mówi: „Powiedz tym dziewczynom w tym barze, bo one mnie tu traktują, jak śmiecia”. A tam pracowały Polki i Ukrainki. Więc ja wszedłem i powiedziałem: „Macie zaszczyt tu gościć wielkiego poetę amerykańskiego” itp. Te dziewczyny śmiały się, to była taka śmieszna sytuacja. Potem jeszcze razem trochę czasu spędziliśmy. Pamiętam, że Allen kręcił jakieś filmy i zmuszał mnie do wypowiedzi przed kamerą, bo miał jakiś dość świeży sprzęt wideo i kręcił co tylko się dało. Dał mi wtedy sporo swoich materiałów, książek, mam nawet dwie jego kasety. On sam zresztą produkował kasety, odręcznie je opisywał. Jednak kaseta to są piosenki Blake’a, które zresztą dobrze wykonywał, a druga to są jego własne kompozycje i piosenki. I na tym się nasze kontakty w Nowym Jorku skończyły, choć były jakieś rozmaite plany.
Potem Ginsberg jeszcze raz do Polski przyjechał. Nie pamiętam, kiedy, ale mam to w tomiku, który sobie kupiłem w 1981 roku w Nowym Jorku. W tym tomiku było bardzo dużo adnotacji czytelnika jakiegoś i Allen był bardzo ciekawy tych adnotacji. I sam mi zresztą wpisywał za każdym razem dedykację w ten sam tomik, także tych dedykacji się tam nawarstwiło. To nie były już czasy Jaruzelskiego i hersztów UB.

To był 1993 rok.

Tak. Wtedy też się spotkaliśmy i poszliśmy szukać skrzypiec. Na Nowym Świecie czy Krakowskim Przedmieściu był związek lutników polskich czy coś takiego. On miał jakieś pieniądze i nie wiedział, co z nimi zrobić, to były honoraria za spotkania autorskie. To była kupa pieniędzy, jakieś miliony. I on kupił jakieś skrzypce. Ale tego spotkania ja nie pamiętam zbyt dobrze, bo to był bardzo intensywny czas. Spędziliśmy chyba pół dnia razem, rozmawialiśmy głównie o poezji. Ja wtedy pisałem książkę o poezji wizualnej, a jego to interesowało, choć on zupełnie tę wizualność inaczej rozumiał. I na tym spotkaniu nasze kontakty się skończyły.



[1] Ostatnie wersy tego wiersza brzmią:
Big apples his Lear, we still hale to eat up what grows
If we didn’t eat poison we’d starve, Brother, everyone knows. w: A. Ginsberg, Collected Poems 1947-1997, HarperCollinsPublisher, New York 2006, s. 959.