Kiedy Pan poznał Allena Ginsberga?
Allena Ginsberga poznałem w 1986 roku. Dostaliśmy propozycję z ambasady
amerykańskiej, my, czyli Akademia Ruchu, w której ja prowadziłem dział
wydawnictw. To było po stanie wojennym, ale jeszcze na dość dużym ścisku
politycznym partyjno-wojskowym. W ambasadzie była taka bardzo sympatyczna
attache kulturalna, która była odpowiedzialna za kulturę amerykańską w Polsce i
ona zaproponowała nam, czy my nie chcielibyśmy gościć Ginsberga. My się
oczywiście bardzo i ucieszyliśmy i zorganizowaliśmy we wrześniu 1986 roku
wizytę Ginsberga w Warszawie, zorganizowaliśmy koncert w Starej Prochowni na
Starym Mieście. Ginsberga odebrałem z hotelu czy może z lotniska, tego już nie
pamiętam. Naprędce, pocztą pantoflową, bo dostęp do mediów był wtedy
ograniczony, poinformowaliśmy nasze środowisko, że coś takiego ma miejsce.
Poprosiliśmy mojego przyjaciela, Jurka Słomę, który jest muzykiem i artystą
ludowym, mieszkającym na Lubelszczyźnie i tworzącym bębny, żeby akompaniował
Ginsbergowi. Ginsberg przyleciał ze Stevenem Taylorem, który jest gitarzystą,
muzykiem i również poetą. Ten koncert bardzo pięknie tam się odbył, była pełna
sala, tłum ludzi. Potem towarzyszyłem Ginsbergowi w jego warszawskim
peregrynacjach, w Warszawie był może dwa albo trzy dni. Pamiętam, że woziłem go
do MSW, bo pojechał na spotkanie z Kiszczakiem, żeby interweniować w sprawie
śp. Tomka Mirkowicza, który był wówczas aresztowany, a który był również tłumaczem
Ginsberga. A ponieważ Zbigniew Bujak ukrywał się w mieszkaniu Markowiczów to
ubecja jakoś Tomka zamknęła i wylądował w areszcie. Więc Ginsberg, który był
wówczas chyba wiceprzewodniczącym amerykańskiego PEN Clubu, bo Kiszczak mógł
nie wiedzieć pewnie, kto to jest Ginsberg, ale wice przewodniczący PEN Clubu
jakoś już brzmiało, w tej sprawie interweniował i ta interwencja była
skuteczna, bo go chyba wypuścili po tej interwencji.
Sporo żeśmy z Ginsbergiem spacerowali po mieście. To miasto było dość
potworne, szarzyzna, pustki, w sklepach nic nie było. Pamiętam, że poszliśmy do
jakiegoś sklepu spożywczego i Ginsberg się strasznie ucieszył, bo na półkach
stały tylko kompoty, a Burroughs mu mówił, że jak będzie w Polsce to musi
koniecznie kompotu spróbować. Ale jemu chodziło oczywiście o kompot z maku,
więc u powiedziałem, że to nie jest
kompot z maku.
Jeden czy dwa wieczory z Ginsbergiem zorganizowały środowiska
artystyczne, kolacje, gdzie Ginsberg trochę śpiewał. Były wegetariańskie dania
na tyle pyszne, na ile czasy pozwalały.
Ostatniego dnia ambasador amerykański urządził zamknięty wieczór na cześć
poety w swojej rezydencji. Oni bardzo chcieli, żeby było to mniej oficjalne, bo
wiedzieli kim jest Allen Ginsberg. Niemniej było to dość śmieszne, bo byli tam
pracownicy ambasady i jacyś zaprzyjaźnieni ludzie ze środowiska artystycznego.
Pamiętam, jak ze Stevenem Taylorem wyszliśmy zapalić jointa przed tym
koncertem. To musiało być dość śmieszne i musi być gdzieś w archiwach
milicyjnych, bo oni to wszystko fotografowali, rezydencja była pod stałym
monitoringiem. Na koncercie Ginsberg siedział na podłodze razem z Taylorem,
śpiewali wiersze, jakieś protest-songi. Było to dość dziwaczne z tego powodu,
że odbywało się to właśnie w rezydencji ambasadora amerykańskiego.
Kiedy Ginsberg wylatywał z Polski, napisał na lotnisku wiersz, Europe, who knows?, w którym cytuje
Jurka Słomę. Jeszcze była pamięć Czernobyla w powietrzu i on zapytał Jurka: „Co
wyście wtedy jedli?”, bo wiadomo, że ten opad radioaktywny poleciał po wszystkim,
na co Jurek mówi, że „jedliśmy truciznę, bo jak byśmy nie jedli, to byśmy
umarli z głodu”. I to się w ostatnich wersach tego wiersza znalazło[1].
Po roku dostałem grant z U.S. Information Agency na skutek zabiegów pani
konsul do spraw kulturalnych, żebym mógł spotkać się w Stanach
Zjednoczonych z różnymi moimi partnerami, literatami. Niesamowicie komfortowy
grant. I w trakcie tej podróży spotykałem różnych autorów, z którymi
współpracowałem, moich przyjaciół, najczęściej artystów, spotkałem się również
z Ginsbergiem. Zdzwoniliśmy się jakoś, chyba przy pomocy ludzi, którzy
opiekowali się mną podczas tego pobytu, bo wszystko to wymagało wielu zabiegów
logistycznych, gdyż byłem w różnych miastach i miałem tam szereg różnych
spotkań, więc trzeba to było jakoś zorganizować. Ginsberg powiedział, że będzie
się wybierał na koncert Marianne Faithful w klubie Bottom Line i zaproponował,
żebym z im poszedł. Ja się bardzo ucieszyłem, bo to był pierwszy koncert
Marianne Faithful po powrocie z odwyku. U mówiliśmy się z Ginsbergiem w jego
mieszkaniu, ja tam poszedłem, ale Ginsberga w domu nie było, okolica była dość
„szemrana”, dzwonka też nie było więc ja
poświstywałem i pokrzykiwałem pod oknem. Nagle podjeżdża taksówka i wysiada z
niej Ginsberg z jakimś potwornym
facetem. Ginsberg się ze mną wita, a ja jestem trochę zaniepokojony, bo ten
jego partner wygląda dziwacznie, jest potwornie chudy o zapadniętych oczach,
ale dziwacznie lśniących. A Ginsberg mówi: „poznaj, to jest brat Petera
Orlovsky’ego, właśnie uciekł ze szpitala”. Pomyślałam, że to będzie piękny
wieczór. Poszliśmy do bardzo skromnego, niewielkiego mieszkania Allena na
drugim czy trzecim piętrze również dość skromnej kamienicy, lekko zapuszczonej.
Załadowaliśmy Orlovsky’ego do łóżka i udaliśmy się na ten koncert. Ja byłem
wtedy znacznie młodszy i robiłem lepsze wrażenie, a Ginsberg wziął mnie mocno
pod ramię i wparował ze mną, jak ze swoim kolejnym młodym przyjacielem do tej
sali. To było niesamowite, bo była tam sama topowa śmietanka muzycznego Nowego
Jorku, m.in. Lou Reed, Chris Blackwell, kupa muzyków, tudzież bardzo fajny
band, który supportował Marianne Faithful. To była taka składanka ludzi, którzy
postanowili pomóc jej w tym come back’u; i ona rzeczywiście miała piękny
koncert, bardzo przejmujący.
A potem poszliśmy w miasto. To była pierwsza w nocy, myśmy się szwendali
po Nowym Jorku, było jeszcze z nami kilka osób. Poszliśmy do pewnej ukraińskiej
restauracji na jakieś pierogi i drinki. A Ginsberg był znakomitym zupełnie
kompanem. To był w ogóle niezwykły facet, zaczepiali nas jacyś pijacy, a on to
wszystko niezwykle rozgrywał z nimi. Ja to zresztą wszystko opisałem w tekście
w Machinie. Jeden facet do niego
mówi: „Ty jesteś Ginsberg. Ja też jestem poetą, to powiedz mi jak to się
robi?”. A on go spokojnie pyta: „Czym się zajmujesz?”, na co podpity facet
mówi, że jest marynarzem. A Ginsberg do niego mówi: „To jest zupełnie tak, jak
z wędkarstwem. Musisz zarzucić wędkę i czekać, aż ryba weźmie. Więc znajdź
sobie jakieś czasopismo literackie, które ci się podoba, do którego uważasz, że
twoje wiersze pasują i wyślij je tam. Nie zrażaj się, zarzuć drugi raz, do
innego, a może chwyci i zaczniesz publikować”. Tak to umiejętnie Ginsberg
rozgrywał.
Następnego dnia umówiliśmy się, nie pamiętam już z jakiej okazji, ale
dosyć wcześnie było. Była tam niedaleko kolejna ukraińska knajpka, on miał
słabość, jako Żyd nowojorski do takich polsko-ukraińskich imprez, i poszliśmy
do tego baru. A Allen do mnie mówi: „Powiedz tym dziewczynom w tym barze, bo
one mnie tu traktują, jak śmiecia”. A tam pracowały Polki i Ukrainki. Więc ja
wszedłem i powiedziałem: „Macie zaszczyt tu gościć wielkiego poetę
amerykańskiego” itp. Te dziewczyny śmiały się, to była taka śmieszna sytuacja.
Potem jeszcze razem trochę czasu spędziliśmy. Pamiętam, że Allen kręcił jakieś
filmy i zmuszał mnie do wypowiedzi przed kamerą, bo miał jakiś dość świeży
sprzęt wideo i kręcił co tylko się dało. Dał mi wtedy sporo swoich materiałów,
książek, mam nawet dwie jego kasety. On sam zresztą produkował kasety,
odręcznie je opisywał. Jednak kaseta to są piosenki Blake’a, które zresztą
dobrze wykonywał, a druga to są jego własne kompozycje i piosenki. I na tym się
nasze kontakty w Nowym Jorku skończyły, choć były jakieś rozmaite plany.
Potem Ginsberg jeszcze raz do Polski przyjechał. Nie pamiętam, kiedy, ale
mam to w tomiku, który sobie kupiłem w 1981 roku w Nowym Jorku. W tym tomiku
było bardzo dużo adnotacji czytelnika jakiegoś i Allen był bardzo ciekawy tych
adnotacji. I sam mi zresztą wpisywał za każdym razem dedykację w ten sam tomik,
także tych dedykacji się tam nawarstwiło. To nie były już czasy Jaruzelskiego i
hersztów UB.
To był 1993 rok.
Tak. Wtedy też się spotkaliśmy i poszliśmy szukać skrzypiec. Na Nowym
Świecie czy Krakowskim Przedmieściu był związek lutników polskich czy coś
takiego. On miał jakieś pieniądze i nie wiedział, co z nimi zrobić, to były
honoraria za spotkania autorskie. To była kupa pieniędzy, jakieś miliony. I on
kupił jakieś skrzypce. Ale tego spotkania ja nie pamiętam zbyt dobrze, bo to
był bardzo intensywny czas. Spędziliśmy chyba pół dnia razem, rozmawialiśmy
głównie o poezji. Ja wtedy pisałem książkę o poezji wizualnej, a jego to
interesowało, choć on zupełnie tę wizualność inaczej rozumiał. I na tym
spotkaniu nasze kontakty się skończyły.
[1] Ostatnie wersy tego
wiersza brzmią:
Big apples his Lear, we still hale
to eat up what grows
If we didn’t eat poison we’d starve,
Brother, everyone knows. w: A. Ginsberg, Collected Poems
1947-1997, HarperCollinsPublisher ,
New York 2006, s. 959.