Dla mnie beatnicy i Ginsberg byli jedną z
bardziej formujących mnie formacji jako dla młodego człowiek, jeśli chodzi o
światopogląd, sposób kształtowania się relacji między jednostką a
społeczeństwem i państwem czy tzw. potocznie władzą. To wszystko dawało
indywidualne poczucie wolności i to w każdej dziedzinie, nie koniecznie tylko w
poezji, ale też w tym, w jaki sposób człowiek tworzy, pracuje, buduje swoją
przestrzeń w społeczeństwie, które najczęściej ma ochotę represjonować różne
postawy, które są odmienne czy które naruszają jakieś wygodniejsze status quo,
nie mówiąc nawet o władzy komunistyczne, która jaka była każdy wie. Więc dla mnie były to bardzo pozytywne, choć czasami, wiadomo, autodestrukcyjne postawy,
a sam Ginsberg jawił mi się w bardzo pozytywnym świetle. Był to człowiek, który
nie tylko sporo dobrego napisał, znalazł, taki trochę żebraczy w sensie stylu
muzycznego, pomost między sobą a muzyką swojego pokolenia, do której zawsze
aspirował, bo, co tu dużo mówić, muzyk rockowy dostaje więcej braw, niż jak
wychodzi poeta.
Poza tym było ważne dla mnie i dla szeregu
innych osób, że Ginsberg łamał pewną szorstką nutę, która w poezji czy
literaturze polskiej jest dość wyraźnie zaznaczona, czyli że poeta ma tę
uniwersytecką dignitas, najczęściej jest dobrze wykształcony i w związku z tym
przyjmuje często pozycję, … nawet nie miłoszowską, bo Miłosz był starym
człowiekiem on mógł być takim mędrcem na Olimpie, chociaż też potrafił tłustym,
grubym słowem przyciąć. Ja nie mam nic przeciwko intelektualizmowi w poezji
natomiast polska kultura lat sześćdziesiątych, siedemdziesiątych czy
osiemdziesiątych bardzo potrzebowała życia słowa czy innego sposobu wyrazu,
który by zadrapał mocno tę rzeczywistość, w której bytowaliśmy, a nie tylko
operował w sferze refleksji czy tego wszystkiego, co nazywamy emigracją
wewnętrzną. Tutaj ta ekspresja Ginsbergowska była dość dobrą pigułką, Ginsberg
pokazywał też jak można performować swoją poezję, co też jest bardzo ważne. To
jest po prostu niebywałe, że przez lata całe na całym świecie obok beatu,
który, jak sama nazwa podpowiada, akcentuje głos w poezji, recytację, nie
mówiąc już o śpiewaniu, w jak wielkim stopniu polscy poeci mają ściśnięte
gardła. Ja byłem w szoku, kiedy w latach osiemdziesiątych chodziłem na jakieś
spotkania poetyckie, „bruLionu” choćby, i tam wszyscy mamrotali, nikt nie miał
głosu, może oprócz Świetlickiego. Nie twierdzę, że każdy poeta powinien
donośnie, ze wzmacniaczem chodzić po ulicy i recytować wiersze, ale
kilkudziesięciu to by się przydało. Ginsberg mniej zajmował się pozą, bardziej
chyba tym, jak mu pracują tchawica i struny głosowe. On bardzo pilnował swojego
wokalu, nie miał najlepszego w sensie rejestru, brzmienia, natomiast śpiewał
silnym i donośnym głosem, akcentując to na czym mu zależało.
Jaki
jest Pana ulubiony wiersz Ginsberga?
Bardzo lubię Skowyt, nawet niedawno go sobie raz jeszcze przeczytałem, ze
względu na osobiste, rodzinne wątki, które się tam pojawiają i to, co mnie
zawsze interesowało, tzn. mit Żydów nowojorskich, związany ze Wschodem, z
Rosją, bardziej nawet z samą rosyjskością niż z Polską czy Ukrainą, cała ta
mroczna, pociągająca sytuacja czegoś, czego się nie zna de facto, oraz ze względu na komunizm, bo to Ginsberga kręciło.
Pamiętam, jak mi opowiadał z wielkim przejęciem o tym, że kilka dni wcześniej
spotkał się z Wiktorem Sosnorą. Mi to nazwisko absolutnie nic nie mówiło,
dopiero potem zacząłem sprawdzać, kto to jest. Nie był to żaden Jewtuszenko ani
Wozniesienski, ale coś napisał. Dla Allena to było duże przeżycie spotkanie z
Sosnorą. Mówił też, że Sosnora jest pomiotem diabła, bo był on synem, ślubnym
czy nieślubnym, jakiegoś Rokossowskiego czy kogoś takiego; ale Ginsberg o tym
pomiocie diabła mówił, jakby go to fascynowało. Myślę, że dla Ginsberga, jak i
dla wielu poetów amerykańskich fascynujące było to, że jakiś radziecki poeta
wydał tomik poezji w nakładzie 200 tysięcy czy miliona egzemplarzy i to znaczy,
że ileś tam tysięcy ludzi ten tomik w domu ma, że potem takim poetom
organizowano występ na stadionie i na ten recital przychodziło wiele tysięcy
ludzi; każdego by to powaliło.
Pamiętam, że Ginsberg spotkał się w 1986
roku z Ernestem Brylem, a Bryl był wtedy poetą na świeczniku, bardzo dobrze
widzianym, skarżył się i narzekał Ginsbergowi, jak to on jest strasznie
ciemiężony. Ja powiedziałem Ginsbergowi, żeby nie słuchał tego, co on mu mówi,
że on jest wydawany, ma wysokie nakłady tomików. Panie z ambasady były
strasznie zgorszone, że ja spostponowałem wtedy Bryla, ale wydało mi się to
totalnie nadmiarowe, żeby się skarżyć Ginsbergowi, jak poezja jest w Polsce
dręczona.