Może zacznie Pan od siebie. Czy
jakikolwiek wpływ miał Allen Ginsberg na Pana?
Ta jego wielkość i siła – w moim odczuciu – zasadzała się (muszę użyć
czasu przeszłego, bo zmierzam do jakiejś klęski jego recepcji w Polsce) na słowach „popularność” i „polityka”.
Słowach, których nienawidzę całym swoim sercem, bo dla artysty są synonimami klęski.
Dzisiaj polityka jest wszędzie, artyści stają się politykami i bezwstydnie
stosują w swym zabiegach o sukces metody zapożyczone z telewizyjnych strategii
partii politycznych walczących o słupki popularności. Jednak wtedy, gdy w Ameryce
lat 1950. tak źle jeszcze nie było. Media nie rozszarpywały artysty na strzępy,
politycy nie prostytuowali polityków, każąc im pisać listy z poparciem dla
haseł, o których wiadomo, że są tylko sloganami wyborczymi. Dlatego Ginsbergowi
to, co zrobił politycznego w swoim życiu, zdawało się triumfem, a teraz odczytujemy
to jako klęskę. Polityka jest dziś wszędzie, to tandeta, moneta gorsza, zwłaszcza
w demokracji, gdzie co pokolenie następuje obsuwanie się gustu publicznego. To
nie jest już wielkość polityki, jak ją rozumiał Arystoteles. Ginsberg,
wychowany na Arystotelesie, też na to patrzał idealistycznie. I jeszcze wierzył,
że protestami, pieśniami, pochodami, można na lepsze zmienić świat. Dlatego namiętne, nieustannie i szczerze
opowiadał się po stronie tego, co było wówczas językiem wolności i prawdy,
językiem buntu, sprzeciwu. To było największym, najdroższym skarbem naszej
młodości, lata sześćdziesiąte. Lata idealizmu, który zrodziła „brudna” wojna w
Wietnamie, pieśni Dylana i Joan Baez, i właśnie, wiersze Allena Ginsberga. Ja
miałem wtedy trochę więcej niż 20 lat, gdy pierwszy polski przekład „Skowytu”
trafił do moich rąk – było to wydanie niepełne, jeden obszerny fragment. To
było gdzieś tak pod koniec moich studiów w Gdańsku, w 1976 roku, a może między 1976 a 1978? Wydaje mi się,
że „Puls” to wtedy wydrukował. Oczywiście to było pod pseudonimem jakimś wydane
i tylko przez chwilę dosłownie miałem to w ręku, bo to był samizdat, wydzierany
sobie przez nas nawzajem. Usiadłem sobie gdzieś u Ani Czekanowicz za biblioteką
i sobie to czytałem, a oni też siedzieli i coś tam pili. Ja przeżyłem po prostu
wstrząs, że można tak pisać poezję. Znam poetów amerykańskich, bo mówię dość biegle
w języku angielskim - od dziecka byłem wychowywany w dwóch językach nieomal, bo
ciocię miałem znakomitą anglistkę i już od chwili, gdy mogłem samodzielnie stawiać
kroki, biegałem do niej na komplety. Pierwszą angielską książką, jaką zacząłem
czytać – nie skończyłem jej, bo jednak dosyć to było trudne – były „Liście
traw” Walta Whitmana. Miałem – nie
żartuję - 8 czy 9 lat i wziąłem sobie do domu tę książkę z biblioteczki
ciotki. To było poronione zupełnie czytanie, co piętnaste słowo rozumiałem, ale
czytałem. Rytm angielskiego zdania poetyckiego mnie porywał. Dopiero wiele lat
później miałem dowiedzieć się, że oprócz hebrajskiej Biblii, drugą najważniejszą
inspiracją artystyczną Allena był właśnie długi wers Whitmana. Ale muszę wrócić
do wątku, który porzuciłem, czyli w popiele polityki – diament języka, który
był językiem wolności. Wolności, której największym bardem w moim pokoleniu był
Ginsberg. I tu jest absolutnie jego rola jednoznaczna w dojrzewaniu mojego
pokolenia. Jestem przekonany, że to samo, co ja powiedziałem, potwierdzą Piotr
Bratkowski czy Piotr Sommer, choćby nie wiem co mówili o Ginsbergu, jako o
poecie, to muszą mu oddać sprawiedliwość, tamtą wolność wewnętrzną, która się
stała w nas również poprzez jego poezję. Plus jego legenda – to jest mieszanka
piorunująca dla młodych umysłów, które stają do walki z całym systemem – bo my
byliśmy taką serdecznie zaprzyjaźnioną grupą młododysydencką. „Praska Wiosna”,
na przykład, jego pobyty w Pradze, śmiertelne narażenie się komunistom, i w
konsekwencji zakaz pobytu w Czechach. Miała
tam miejsce prowokacja – chłopaka jakiegoś wysłali za nim, krzyczącego w niebogłosy
„buzerant, buzerant” – to po czesku „pedał, pedał”. Że niby on nieletniego nakłaniał
do nierządu, takie tam komunistyczne bajoro, w którym niepokornych taplali. Różne
kawałki tego typu, i nie tylko, na jego temat kolekcjonowałem. A ponieważ
miałem ten przywilej, że miałem rodzinę w Londynie, do której jeździłem co roku
– jeździło się na mycie garów – i siedziałem u moich cudownych wujostwa w ich
domu na Finchley, w północnym Londynie, no a potem jeździłem do miasta, do centrum Londynu,
kupować książki, gdy już zarobiłem trochę. I właśnie pierwszą książką, którą
kupiłem we wspaniałej księgarni Foyle’s na Charing Cross Road, to był „Skowyt”.
Mam go do dzisiaj, to niezwykle eleganckie czarno-białe lakierowane wydanie
City Lights, wydawnictwa poety Ferlinghettiego, które całego Ginsberga tomik po
tomiku wydawało. Czytałem i tłumaczyłem „Skowyt” już po drodze do Polski,
oczywiście, byłem cały zakochany w Ginsbergu. Ale wtedy Ginsberg konkurował u
mnie z Genetem. Niestety francuskiego nigdy nie poznałem tak, jak angielskiego,
żeby czytać po francusku, więc czytałem go w tłumaczeniach angielskich.
Uważałem, że angielski był bliższy oryginałowi niż polski, bo są to dwa języki bliskie
łaciny. Polski nieco się od niej oddalił. Choć polskie tłumaczenia też są
wspaniałe – Piotr Kamiński, Rodowska tłumaczyli. Miałem wtedy taką ukochaną
dziewczynę swoją w Londynie, Angielkę, i
ona „Skowyt” pożyczała ode mnie i
czytała. Zostawiła raz ten „Skowyt” otwarty na stole, a pochodziła z
mieszczańskiego, zamożnego domu. Jej mama była taką damą z lat 30-ych. Więc
kiedy Stephanie wróciła do domu, jej matka siedziała z tym Ginsbergiem w ręku, taka
blada, i powiedziała: „czy ty jesteś pewna, że chcesz to czytać, a może już
zaczęłaś nawet?” A ona na to: „tak zaczęłam, ale właśnie miałam to oddać.” –
Zamknęła go i odłożyła. Krótko potem
zerwaliśmy ze sobą – okazało się więc, że Ginsberg jest dla ludzkich dusz takim
papierkiem lakmusowy. Jego poezja wyzwalała skrajne postawy – albo całkiem
„tak”, albo równie niezłomne „nie”. Każda postawa pośrodku była niemożliwa. I
to bywa wielką siła, ale też czasem – wstępem do równie wielkiej klęski poety.
A potem w Polsce zaczął się stan wojenny w 1981 roku i niestety, była to
czarna noc, rozpacz straszna. I ten „Skowyt” leżał i jakby czekał na mnie,
dosłownie. Mieszkałem wtedy w innym mieszkaniu i tam była taka wielka biblioteka,
chyba większa od obecnej. Błąkałem się wśród tych półek, nie mogłem sobie
miejsca znaleźć, i nagle „Skowyt” sobie leży. Zacząłem go czytać i powiedziałem
– o, to jest to, co ja teraz chcę robić. Wybuchła we mnie wściekłość, furia na
tych gnojów brzuchatych, na tych spasłych dziadów, którzy tych nędznych
przywilejów, tych małych fiatów na przydział będą bronić za cenę zamordowania
całego narodu, tych swoich wczasów w Bułgarii. Ta cała nędza komunizmu gotowego
do obrony swoich przywilejów tak mizernych, tak żałosnych. Żeby oni jeszcze walczyli
o jakieś gigantyczne majątki, jakiś skarb Inków, to bym może zrozumiał, ale
takie gówno, za przeproszeniem, jakie oni nam oferowali, że to niby najlepsze,
co można mieć, te wczasy w Bułgarii. I w tym momencie Ginsberg idealnie mi pasował
i „Skowyt” bardzo szybko przetłumaczyłem. Miałem wtedy przyjaciela, nieżyjącego
od lat , Zdzisława Reszelewskiego. Był poetą i tłumaczem, znał bodaj ze dwanaście
języków, to był fenomen językowy, i on mi pomagał w przekładach, bo ta składnia
Ginsberga jest bardzo trudna. I teraz znów wracam do Whitmana, które mi tę
frazę pomógł zrozumieć, to był idealny trop, trop, od którego właściwe
powinienem był zacząć, instynktownie trafiłem na to, a może Reszelewski mi to
podsunął? W każdym razie, ta muzyka wersu z wczesnej lektury „Liści traw”
widocznie gdzieś się w mej pamięci arche przechowała, i teraz zabrzmiała znów,
we właściwym momencie. Melodia języka
Ginsberga jest bardzo ważna, gdyż oparta jest z jednej strony na frazie biblijnej,
z drugiej strony – na długim wersie Whitmana, a na koniec jest na to nałożony
bebop, prozodia bop’u. Starałem się tę
prozodię bopowską w polskim języku zachować, a to jest zadanie wręcz
karkołomne. Polski język rządzi się zupełnie inną melodią, tu akcent jest
sztywny, prawie zupełnie nie występują zbitki znaczeniowe, trudno o skrót
slangowy – co w angielskim jest nagminne – itd. Więc uczyniłem najlepszą rzecz,
jaką mogłem jako tłumacz – gdy było czytanie publiczne w Starej Prochowni w
Warszawie, miałem seans symultanicznego czytania, to znaczy ja po polsku, a
Ginsberg po angielsku. I bezlitośnie słowo po słowie, porównywał. Było to
możliwe dzięki temu, że gdy już Allen był w Polsce – pierwszy raz odkąd
zawieszono stan wojenny - i ja owszem, planowałem spotkać się z nim, ale później, po jego występach, gdy po
prostu będziemy mogli pospacerować po Warszawie i pogadać. A tu dzwoni do mnie
Ryszard Kapuściński, że kocha Ginsberga i uwielbia, ale już trochę „nie
wyrabia” i że chce sobie odpocząć trochę. Więc zaraz do Warszawy pojechałem
i Kapuściński przekazał w moje ręce tego
naszego Allena ukochanego. Więc wszystko odtąd, prawie godzina po godzinie,
było z Allenem. Pokazywałem mu Warszawę, a on chciał zobaczyć gej-kluby. A tu
nic prawie nie ma, mówię, była milicyjna akcja Narcyz i biedni geje polscy gdzieś
się po parkach tarmoszą. Ja się wtedy zatrzymywałem u moich przyjaciół,
niedaleko rogu Chłodnej i Żelaznej, gdzie był z czasu wojny ten słynny
drewniany most pomiędzy żydowskimi gettami: tak zwanym dużym i małym. Więc jest
wieczór, zimno, trzęsiemy się na postoju taksówek na Chłodnej i ja mu nagle
mówię: wiesz Allen, że tu, gdzie stoimy, był tamten słynny most? Jaki most? No
ten, którym jedno getto przechodziło do drugiego i z powrotem. On zesztywniał.
Nic nie odpowiedział. Akurat przyjechała
taksówka i pojechaliśmy do czegoś, co miało być jakimś gej-klubem, na Koziej.
Ale to było zamknięte. Więc wracaliśmy przez tą upiorną zimną ciemną Warszawę,
i on jeszcze raz chciał tamto miejsce zobaczyć. Wróciliśmy na Żelazną i ja mu wyrysowałem
w powietrzu na tle domów, jak mniej więcej przebiegał kiedyś ten most. On się wpatrywał
w tę przestrzeń i miałem wrażenie, że widział ten most. Chwycił mnie za rękę i
był bardzo przejęty, wpatrywał się w to puste miejsce, gdzie kiedyś stukotały
obcasy zgładzonych setek tysięcy kobiet, mężczyzn, dzieci; jego oczy jakby
przyklejały się do tego nieistniejącego obiektu, to jest patrzenie w czas.
Chciałbym to zakończyć jeszcze paroma słowami o tym czytaniu
symultanicznym, które było dla mnie takie ważne dla zrozumienia prozodii
Ginsberga. Więc w Starej Prochowni Ginsberg na scenie, obok niego – Bogdan
Baran, drugi tłumacz Ginsberga, który zrobił mi w tym czasie kawał i wydał w
WL-u, nieomal jednocześnie ze mną, swoje tłumaczenia wielu wierszy Ginsberga. A
tu Allen rozgląda się po widowni – straszny tłum się do tego teatru napchał – i
pyta, czy jestem na sali. No jestem. No to prosi na scenę. I tam na scenie ja
czytam swoją wersję wiersza „Ameryka”, Baran – swoją, a Ginsberg kontroluje
jedną i drugą uderzeniami w bębenek. Sprawdzał obecność tej be-bopowskiej
prozodii. Mówiono mi potem, że nieźle wypadłem. Mógłbym tylko mieć sobie do
wyrzucenia, że na samym początku, gdy w „Ameryce” pada słynny okrzyk Ginsberga „go
fuck yourself with your atom bomb” żadne z naszych tłumaczeń, ani Barana
„pieprz się sama swoją bombą atomową” ani moje „daj sobie w krok” nie wywołało
w nim pełnego zadowolenia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz