Allen Ginsberg

Allen Ginsberg

czwartek, 30 lipca 2015

Rozmowa przeprowadzona z Grzegorzem Musiałem w Bydgoszczy 28.11.2007 r. (część 1)

 Może zacznie Pan od siebie. Czy jakikolwiek wpływ miał Allen Ginsberg na Pana?

Ta jego wielkość i siła – w moim odczuciu – zasadzała się (muszę użyć czasu przeszłego, bo zmierzam do jakiejś klęski jego recepcji w Polsce)  na słowach „popularność” i „polityka”. Słowach, których nienawidzę całym swoim sercem, bo dla artysty są synonimami klęski. Dzisiaj polityka jest wszędzie, artyści stają się politykami i bezwstydnie stosują w swym zabiegach o sukces metody zapożyczone z telewizyjnych strategii partii politycznych walczących o słupki popularności. Jednak wtedy, gdy w Ameryce lat 1950. tak źle jeszcze nie było. Media nie rozszarpywały artysty na strzępy, politycy nie prostytuowali polityków, każąc im pisać listy z poparciem dla haseł, o których wiadomo, że są tylko sloganami wyborczymi. Dlatego Ginsbergowi to, co zrobił politycznego w swoim życiu, zdawało się triumfem, a teraz odczytujemy to jako klęskę. Polityka jest dziś wszędzie, to tandeta, moneta gorsza, zwłaszcza w demokracji, gdzie co pokolenie następuje obsuwanie się gustu publicznego. To nie jest już wielkość polityki, jak ją rozumiał Arystoteles. Ginsberg, wychowany na Arystotelesie, też na to patrzał idealistycznie. I jeszcze wierzył, że protestami, pieśniami, pochodami, można na lepsze zmienić świat.  Dlatego namiętne, nieustannie i szczerze opowiadał się po stronie tego, co było wówczas językiem wolności i prawdy, językiem buntu, sprzeciwu. To było największym, najdroższym skarbem naszej młodości, lata sześćdziesiąte. Lata idealizmu, który zrodziła „brudna” wojna w Wietnamie, pieśni Dylana i Joan Baez, i właśnie, wiersze Allena Ginsberga. Ja miałem wtedy trochę więcej niż 20 lat, gdy pierwszy polski przekład „Skowytu” trafił do moich rąk – było to wydanie niepełne, jeden obszerny fragment. To było gdzieś tak pod koniec moich studiów w Gdańsku, w 1976 roku, a może między 1976 a 1978? Wydaje mi się, że „Puls” to wtedy wydrukował. Oczywiście to było pod pseudonimem jakimś wydane i tylko przez chwilę dosłownie miałem to w ręku, bo to był samizdat, wydzierany sobie przez nas nawzajem. Usiadłem sobie gdzieś u Ani Czekanowicz za biblioteką i sobie to czytałem, a oni też siedzieli i coś tam pili. Ja przeżyłem po prostu wstrząs, że można tak pisać poezję. Znam poetów amerykańskich, bo mówię dość biegle w języku angielskim - od dziecka byłem wychowywany w dwóch językach nieomal, bo ciocię miałem znakomitą anglistkę i już od chwili, gdy mogłem samodzielnie stawiać kroki, biegałem do niej na komplety. Pierwszą angielską książką, jaką zacząłem czytać – nie skończyłem jej, bo jednak dosyć to było trudne – były „Liście traw” Walta Whitmana. Miałem – nie  żartuję - 8 czy 9 lat i wziąłem sobie do domu tę książkę z biblioteczki ciotki. To było poronione zupełnie czytanie, co piętnaste słowo rozumiałem, ale czytałem. Rytm angielskiego zdania poetyckiego mnie porywał. Dopiero wiele lat później miałem dowiedzieć się, że oprócz hebrajskiej Biblii, drugą najważniejszą inspiracją artystyczną Allena był właśnie długi wers Whitmana. Ale muszę wrócić do wątku, który porzuciłem, czyli w popiele polityki – diament języka, który był językiem wolności. Wolności, której największym bardem w moim pokoleniu był Ginsberg. I tu jest absolutnie jego rola jednoznaczna w dojrzewaniu mojego pokolenia. Jestem przekonany, że to samo, co ja powiedziałem, potwierdzą Piotr Bratkowski czy Piotr Sommer, choćby nie wiem co mówili o Ginsbergu, jako o poecie, to muszą mu oddać sprawiedliwość, tamtą wolność wewnętrzną, która się stała w nas również poprzez jego poezję. Plus jego legenda – to jest mieszanka piorunująca dla młodych umysłów, które stają do walki z całym systemem – bo my byliśmy taką serdecznie zaprzyjaźnioną grupą młododysydencką. „Praska Wiosna”, na przykład, jego pobyty w Pradze, śmiertelne narażenie się komunistom, i w konsekwencji zakaz pobytu w Czechach.  Miała tam miejsce prowokacja – chłopaka jakiegoś wysłali za nim, krzyczącego w niebogłosy „buzerant, buzerant” – to po czesku „pedał, pedał”. Że niby on nieletniego nakłaniał do nierządu, takie tam komunistyczne bajoro, w którym niepokornych taplali. Różne kawałki tego typu, i nie tylko, na jego temat kolekcjonowałem. A ponieważ miałem ten przywilej, że miałem rodzinę w Londynie, do której jeździłem co roku – jeździło się na mycie garów – i siedziałem u moich cudownych wujostwa w ich domu na Finchley, w północnym Londynie, no a potem  jeździłem do miasta, do centrum Londynu, kupować książki, gdy już zarobiłem trochę. I właśnie pierwszą książką, którą kupiłem we wspaniałej księgarni Foyle’s na Charing Cross Road, to był „Skowyt”. Mam go do dzisiaj, to niezwykle eleganckie czarno-białe lakierowane wydanie City Lights, wydawnictwa poety Ferlinghettiego, które całego Ginsberga tomik po tomiku wydawało. Czytałem i tłumaczyłem „Skowyt” już po drodze do Polski, oczywiście, byłem cały zakochany w Ginsbergu. Ale wtedy Ginsberg konkurował u mnie z Genetem. Niestety francuskiego nigdy nie poznałem tak, jak angielskiego, żeby czytać po francusku, więc czytałem go w tłumaczeniach angielskich. Uważałem, że angielski był bliższy oryginałowi niż polski, bo są to dwa języki bliskie łaciny. Polski nieco się od niej oddalił. Choć polskie tłumaczenia też są wspaniałe – Piotr Kamiński, Rodowska tłumaczyli. Miałem wtedy taką ukochaną dziewczynę swoją w Londynie, Angielkę,  i ona  „Skowyt” pożyczała ode mnie i czytała. Zostawiła raz ten „Skowyt” otwarty na stole, a pochodziła z mieszczańskiego, zamożnego domu. Jej mama była taką damą z lat 30-ych. Więc kiedy Stephanie wróciła do domu, jej matka siedziała z tym Ginsbergiem w ręku, taka blada, i powiedziała: „czy ty jesteś pewna, że chcesz to czytać, a może już zaczęłaś nawet?” A ona na to: „tak zaczęłam, ale właśnie miałam to oddać.” – Zamknęła go  i odłożyła. Krótko potem zerwaliśmy ze sobą – okazało się więc, że Ginsberg jest dla ludzkich dusz takim papierkiem lakmusowy. Jego poezja wyzwalała skrajne postawy – albo całkiem „tak”, albo równie niezłomne „nie”. Każda postawa pośrodku była niemożliwa. I to bywa wielką siła, ale też czasem – wstępem do równie wielkiej klęski poety.  
A potem w Polsce zaczął się stan wojenny w 1981 roku i niestety, była to czarna noc, rozpacz straszna. I ten „Skowyt” leżał i jakby czekał na mnie, dosłownie. Mieszkałem wtedy w innym mieszkaniu i tam była taka wielka biblioteka, chyba większa od obecnej. Błąkałem się wśród tych półek, nie mogłem sobie miejsca znaleźć, i nagle „Skowyt” sobie leży. Zacząłem go czytać i powiedziałem – o, to jest to, co ja teraz chcę robić. Wybuchła we mnie wściekłość, furia na tych gnojów brzuchatych, na tych spasłych dziadów, którzy tych nędznych przywilejów, tych małych fiatów na przydział będą bronić za cenę zamordowania całego narodu, tych swoich wczasów w Bułgarii. Ta cała nędza komunizmu gotowego do obrony swoich przywilejów tak mizernych, tak żałosnych. Żeby oni jeszcze walczyli o jakieś gigantyczne majątki, jakiś skarb Inków, to bym może zrozumiał, ale takie gówno, za przeproszeniem, jakie oni nam oferowali, że to niby najlepsze, co można mieć, te wczasy w Bułgarii. I w tym momencie Ginsberg idealnie mi pasował i „Skowyt” bardzo szybko przetłumaczyłem. Miałem wtedy przyjaciela, nieżyjącego od lat , Zdzisława Reszelewskiego. Był poetą i tłumaczem, znał bodaj ze dwanaście języków, to był fenomen językowy, i on mi pomagał w przekładach, bo ta składnia Ginsberga jest bardzo trudna. I teraz znów wracam do Whitmana, które mi tę frazę pomógł zrozumieć, to był idealny trop, trop, od którego właściwe powinienem był zacząć, instynktownie trafiłem na to, a może Reszelewski mi to podsunął? W każdym razie, ta muzyka wersu z wczesnej lektury „Liści traw” widocznie gdzieś się w mej pamięci arche przechowała, i teraz zabrzmiała znów, we właściwym momencie.  Melodia języka Ginsberga jest bardzo ważna, gdyż oparta jest z jednej strony na frazie biblijnej, z drugiej strony – na długim wersie Whitmana, a na koniec jest na to nałożony bebop,  prozodia bop’u. Starałem się tę prozodię bopowską w polskim języku zachować, a to jest zadanie wręcz karkołomne. Polski język rządzi się zupełnie inną melodią, tu akcent jest sztywny, prawie zupełnie nie występują zbitki znaczeniowe, trudno o skrót slangowy – co w angielskim jest nagminne – itd. Więc uczyniłem najlepszą rzecz, jaką mogłem jako tłumacz – gdy było czytanie publiczne w Starej Prochowni w Warszawie, miałem seans symultanicznego czytania, to znaczy ja po polsku, a Ginsberg po angielsku. I bezlitośnie słowo po słowie, porównywał. Było to możliwe dzięki temu, że gdy już Allen był w Polsce – pierwszy raz odkąd zawieszono stan wojenny - i ja owszem, planowałem spotkać się  z nim, ale później, po jego występach, gdy po prostu będziemy mogli pospacerować po Warszawie i pogadać. A tu dzwoni do mnie Ryszard Kapuściński, że kocha Ginsberga i uwielbia, ale już trochę „nie wyrabia” i że chce sobie odpocząć trochę. Więc zaraz do Warszawy pojechałem i  Kapuściński przekazał w moje ręce tego naszego Allena ukochanego. Więc wszystko odtąd, prawie godzina po godzinie, było z Allenem. Pokazywałem mu Warszawę, a on chciał zobaczyć gej-kluby. A tu nic prawie nie ma, mówię, była milicyjna akcja Narcyz i biedni geje polscy gdzieś się po parkach tarmoszą. Ja się wtedy zatrzymywałem u moich przyjaciół, niedaleko rogu Chłodnej i Żelaznej, gdzie był z czasu wojny ten słynny drewniany most pomiędzy żydowskimi gettami: tak zwanym dużym i małym. Więc jest wieczór, zimno, trzęsiemy się na postoju taksówek na Chłodnej i ja mu nagle mówię: wiesz Allen, że tu, gdzie stoimy, był tamten słynny most? Jaki most? No ten, którym jedno getto przechodziło do drugiego i z powrotem. On zesztywniał. Nic nie odpowiedział.  Akurat przyjechała taksówka i pojechaliśmy do czegoś, co miało być jakimś gej-klubem, na Koziej. Ale to było zamknięte. Więc wracaliśmy przez tą upiorną zimną ciemną Warszawę, i on jeszcze raz chciał tamto miejsce zobaczyć. Wróciliśmy na Żelazną i ja mu wyrysowałem w powietrzu na tle domów, jak mniej więcej przebiegał kiedyś ten most. On się wpatrywał w tę przestrzeń i miałem wrażenie, że widział ten most. Chwycił mnie za rękę i był bardzo przejęty, wpatrywał się w to puste miejsce, gdzie kiedyś stukotały obcasy zgładzonych setek tysięcy kobiet, mężczyzn, dzieci; jego oczy jakby przyklejały się do tego nieistniejącego obiektu, to jest patrzenie w czas.

Chciałbym to zakończyć jeszcze paroma słowami o tym czytaniu symultanicznym, które było dla mnie takie ważne dla zrozumienia prozodii Ginsberga. Więc w Starej Prochowni Ginsberg na scenie, obok niego – Bogdan Baran, drugi tłumacz Ginsberga, który zrobił mi w tym czasie kawał i wydał w WL-u, nieomal jednocześnie ze mną, swoje tłumaczenia wielu wierszy Ginsberga. A tu Allen rozgląda się po widowni – straszny tłum się do tego teatru napchał – i pyta, czy jestem na sali. No jestem. No to prosi na scenę. I tam na scenie ja czytam swoją wersję wiersza „Ameryka”, Baran – swoją, a Ginsberg kontroluje jedną i drugą uderzeniami w bębenek. Sprawdzał obecność tej be-bopowskiej prozodii. Mówiono mi potem, że nieźle wypadłem. Mógłbym tylko mieć sobie do wyrzucenia, że na samym początku, gdy w „Ameryce” pada słynny okrzyk Ginsberga „go fuck yourself with your atom bomb” żadne z naszych tłumaczeń, ani Barana „pieprz się sama swoją bombą atomową” ani moje „daj sobie w krok” nie wywołało w nim pełnego zadowolenia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz