Jak to było z wydaniem „Skowytu”?
Ja „Skowyt” zrobiłem dość szybko i on ukazał się w Bydgoszczy w 1984 roku,
nie wiem nawet jakim cudem, chyba dlatego, że mam tu kolegów i przyjaciół.
Krzysio Soliński był dyrektorem artystycznym wydawnictwa „Pomorze” i tam się
ukazał „Skowyt”. Więc zaraz potem zacząłem pracować nad „Kadyszem”. I okazało
się, że „Kadysz” jest dla mnie dużo większym przeżyciem. Może dlatego, że jako
tren żałobny to utwór bardziej nasączony
pierwiastkiem mistycznym i religijnym, nie młodzieńczy „Skowyt”. Minęło już w moim życiu trochę lat od tamtych
czasów posthippisowskiej kontestacji, do której „Skowyt” tak bardzo pasował. W
Polsce wciąż trwała ponura noc stanu wojennego i powojennego, do której z kolei
bardzo dobrze wpisywał się „Kadysz”. Wtedy, dzięki wymianie
korespondencji, miałem bliższy kontakt z
Allenem. W „Kadyszu” są fragmenty pisane w jidysz, więc miałem problemy, bo w
Bydgoszczy nie było nikogo, kto by znał ten język i nie było z kim się
konsultować. Wpierw się udałem do Pawła Śpiewaka i on mi udostępnił kontakt ze
swym teściem, Szymonem Detnerem. Potem już miałem kontakt z Ginsbergiem bardzo
żywy, zwłaszcza po naszym spotkaniu w Warszawie i udanym wspólnym występie, że
się tak wyrażę, w Starej Prochowni. Stale pisywaliśmy do siebie. On mnie
namawiał, abym zainteresował się również innymi poetami amerykańskimi. To była
taka jego przepiękna cecha – lojalna przyjaźń. Miłość do przyjaciół. Stale
dopytywał, czemu jeszcze nie zacząłem tłumaczyć Gwendolyn Brooks. Przysyłał mi
foldery z jej wieczorów autorskich w Chicago i Nowym Jorku. Krytykował, że osią
moich zainteresowań wciąż nie dość jest Kerouac. Od Kerouaca wszystko się
zaczęło, wielokrotnie przekonywał, to Kerouac jest w Beat Generation
najważniejszy. Tu też – zamiast przechwalać
się, nadymać, wynosić swoją rolę pod niebiosa – co nagminnie czynią polscy
poeci – on ukrywał się na drugim, trzecim planie. Mówił, że byli lepsi poeci od
niego, ale on miał nad nimi tę wyższość, że przeżył. A tamci – umarli, w tej
samobójczo-narkotykowej hekatombie jego pokolenia . I w którymś liście pyta
mnie, czy się do Stanów nie wybieram. Co za myśl! Tylko jak to zrobić? Przecież był 1986 rok. A tamtych warunkach, łatwiej
było wyobrazić sobie podróż na Marsa, niż do Nowego Jorku. Od czasu uwięzienia
w 1982 roku miałem zresztą zablokowany paszport. Dopomogła mi grupa przyjaciół.
Joanna Wiórkiewicz-Mieszko wygrzebała skądś adres Paula Engle’a, założyciela i
dyrektora sławnego International Writing Program w Iowa City, do którego
napisałem, że przekładam poezję Ginsberga i czy jest możliwość zorganizowania
mi pobytu stypendialnego w USA. On odpisał, że oczywiście tak, że goście z
Polski są zawsze mile widziani. Ja wysłałem mu całe moje dossier, a on odpisał,
że ok, i żeby wszystko przez ambasadę amerykańską załatwiać. Pytał o
rekomendacje, a że od Ryszarda Kapuścińskiego i Artura Międzyrzeckiego miałem
nienajgorsze, no i do tego bo siedziałem w więzieniu za wolność i demokrację, więc
problemów żadnych nie napotkałem. Tymczasem komuna zaczynała się mocno sypać.
Był już rok 1987, i co więcej paszport mi odblokowano – bo tytułem próby
wystąpiłem o krótki wyjazd do Berlina Zachodniego, i o dziwo, dostałem zgodę. I
tak oto po raz pierwszy wyjechałem do Stanów.
Który to był rok?
To był sierpień 1988 roku. Wtedy „Kadysz” już był przetłumaczony, ale leżał
w wydawnictwie przez kilka następnych lat. Gdy w następnym roku wróciłem ze
Stanów do Polski, to pierwsze co zrobiłem, to walka o wydanie nareszcie tej
książki. Nie wiem, czy to było niechlujstwo, czy zła wola „Pomorza”, ale
wyglądało to tak, jakby robiono wszystko, żeby „Kadysz” się nie ukazał. A to
twierdzono, że maszynopis przepadł – a ponieważ miałem już przywieziony ze
Stanów przenośny komputer, więc – gdy zrobiłem dla nich kopie na dyskietkach –
to po paru miesiącach dla odmiany okazywało się, że „po dyskietkach ktoś
magnesem przejechał”. Tak twierdził ówczesny potkomunistyczny naczelny
wydawnictwa, ale nie patrząc mi w oczy, więc na pewno zmyślał.
Mówiłem o triumfie, a teraz chciałbym coś powiedzieć o klęsce. Ilekroć
jego język jest czysto polityczny, to jest to klęska – i z winy samego
Ginsberga. On miał troszeczkę skłonność do politycznej szarży, a zarazem ponosił
go temperament poetycki. I ta zgubna – moim zdaniem – definicja, którą przyjął
jako swoją wizytówkę na resztę życia, że „first thought - best thought”, że „pierwsza
myśl jest najlepsza”. Ja się z tym absolutnie nie zgadzam, bo tak w sztuce nie jest.
Sztuka ze swej definicji jest „sztuczna” – a więc nie jest spontaniczna, a spekulatywna.
Pochodzi z namysłu i z dokonywania mozolnego wyboru między właściwymi a
właściwszymi słowami. No i dochodzi jeszcze kwestia muzyki – elementu w poezji
równie ważnego, jak słowo. Gdy zachodzi
ta słynna sytuacja kawiarniana, że zapisujemy coś na serwetce – jakieś słowo,
zbitkę słów, zdanie – to jest to zapłon,
błysk, olśnienie, i wokół tego narasta cały wiersz, powoli, powoli, jak słoje
drzewa. A oni czasem godzinami trzaskali
tymi swoimi jęzorami, pisali tasiemcowe poematy i często dziś nie da się ich
czytać. A na przeciwnej szali leżą wiersze mocne, potężnie związane wewnętrznym
kośćcem, np. o śmierci Neala Cassady’ego, wspaniały poemacik „Zapis snu” poświęcony
samobójczej śmierci Joan Burroughs czy
„Do Vachela Lindsaya”. To jest wielka poezja, tu dźwięczy dzwon.
Zaraz powstaje pytanie o ich tryb życia. Oni byli modni w Ameryce, byli
kochani i wierzyli w to, że każde ich słowo jest bezcenne. W tych bitnikowskich
kafejkach w San Francisco sprzedawali zapakowane z puzderka swoje włosy łonowe.
Tak nimi miotało coś, co by nazwał „szałem życia” – co oznacza wielką mnogość
wszystkiego, także śmiecia, bzdury, niepotrzebnych zdarzeń. Ameryka to właśnie
w sobie ma, że tam w przestrzeni krąży mnóstwo wszystkiego, o wiele więcej niż
gdzie indziej na ziemi – również więcej śmiecia. Trzeba bardzo uważać, bo to
jest kraj bardzo wymieszanego sacrum i profanum, szczególnie kiedy się w to
media włączą. My teraz powoli też mamy to w Polsce, i widać, jakie kłamstwo
towarzyszy tym medialnym zabiegom. Bitnicy grali z mediami w niebezpieczną grę
- z jednej strony, i Allen to przyznawał, pełnymi garściami korzystali z tego,
co dziś nazywamy popkulturą. Chodzi o masowego odbiorcę, o te mityngi z
udziałem gwiazd, bo przecież ich występy firmowali ludzie z pierwszych stron
gazet: wielki poeta William Carlos Williams, niesłychanie wpływowy autor s-f Arthur
C. Clarke, psycholog, apostoł „ery LDS” Timothy Leary, guru bitników i krytyk
literacki Kenneth Rexroth, za granica dobrą prasę mieli we Francji, gdzie
promował ich m.in. Antoine Artaud. To wtedy wystarczyło, żeby się stać
megagwiazdą. Ale takie medialne popisy, nawet gdy z początku wydają się
wspaniale i wielkie, to potem dopiero widać, ile w tym wszystkim było pustych
słów, słów i słomy. Oni to widzieli, bo byli inteligentni, oczytani, znakomicie
przygotowani do swej roli oraczy - najważniejszego po II wojnie światowej
pokolenia w amerykańskiej poezji. I tę dwoistość
u Ginsberga troszkę było widać – i w życiu, gdzie angażował się wciąż a to w
jedne, a to w inne religie czy ideologie, ale niestety też w literaturze.
Niektóre z jego wierszy pisanych po narkotykach, leżą już po prostu poza granicą
percepcji. Może nie powinno się ich czytać, ale tańczyć? Śpiewać? Przyjaźń z
Allenem to był przecież taniec. Ja bym nigdy nie wyjechał z Nowego Jorku, ze Stanów, gdyby nie ciężka choroba i śmierć
mojej matki. Rekomendacja Ginsberga otwierała w Ameryce wszystkie drzwi. Ale ja
też byłem, jak on, rozdwojony. Zdawałem sobie sprawę, że są dwa oblicza Stanów,
drugie oblicze to jest oblicze tandety. Więc to, na czym on się poślizgnął –
poniekąd było także moim problemem. Jeśli artysta chce wejść w tę najwyższą
wielkość, musi być zupełnie samotny. Nie wolno mieć przyjaciół, rodziny… Apollo
żąda, aby wszystko spłonęło na ołtarzu sztuki. Myślę, że on był bardzo żydowski
w tym swoim gorącym stosunku do przyjaciół, pewnie i do rodziny, co widać w
„Kadyszu”. I ta „gorącość” – również w sferze polityki, bo każdy mógł go zdobyć
dla swej sprawy, w imię wolności, sprawiedliwości, swobód obywatelskich czy twórczych
– podważała jego podstawy, by tak rzec, „apollińskie”. Wiedział o tym i
kiedyś powiedział mi, jak zazdrości
Miłoszowi jego „nadludzkiego”, tak wyraził się, dystansu i chłodu. W moim
przypadku – toutes proportions gardées
– na przeszkodzie w drodze na ten apolliński, czy wręcz lucyferyczny Parnas,
stało moje odczuwanie katolickie. Po prostu nie umiałbym dalej żyć, nie mówiąc
o pisaniu wierszy, gdybym nie przepłynął Wielkiej Wody – choćby tylko po to, aby
bezradnie tkwić przy latach umierania powoli odchodzącej matki. Ciekawe, że
nigdy, ani przez sekundę, nasze dwie „gorącości”– jego żydowska, i moja
katolicka – nie iskrzyły, nie było mowy o konflikcie między nami. Na pewnym
poziomie cierpienia – i używam tego słowa świadomie – pewne rodzaje samotności
zawsze się spotkają. Warto walczyć o tę Ginsbergowską poezję, gdzie, jak w
„Kadyszu” ujawnia się nuta cierpienia, bo jest to – tu nie zgadzam się z
Piotrem Sommerem – poezja wielka.
Gdyby ktoś chciał dobrze wydać Ginsberga, to nie wiem, czy trzeba byłoby
to robić chronologicznie, to chyba nie jest dobry klucz. To, co pomoże go zrozumieć,
byłoby wydaniem według ścisłych kanonów estetycznych. Pogrupować jego wiersze
narkotyczne – bo tam jest najwięcej gadulstwa, wodolejstwa, ci kochani bitnicy
naprawdę czasem nie wiedzieli, co mówią. Ja kiedyś zrobiłem taki eksperyment -
po prostu nawalony, jak oni, pisałem.
Wydawało mi się wtedy, że jestem geniuszem, a rano czytam to – i widzę małpi
rozum (śmiech). I nie można iść chronologią, trzeba iść kluczem estetycznym, bo
można wpaść w generacyjność, w politykę i nic nowego nie da się powiedzieć.
Zaproponowałem tu nieścisłą bardzo kategorię „wierszy cierpienia”, jako biegun
przeciwległy. Jest taki typ poezji w tradycji Europy – wiersze patetyczne, od
greckiego słowa „ból”, czyli pathos. Oczywiście, słowo „patetyczne” nie ma tu
nic do roboty. Chodzi mi o te wiersze, które – na przykład – jakże wyraźnie
zatrącają o ton starożytnego żydowskiego lamentu. W wielu utworach widać też
trop, który bardzo mocno inspirował Ginsberga i był zaczynem dla wielu jego
najlepszych wierszy – mam na myśli wielką poezję Europy. Oczywiście,
natychmiast w tym momencie nasuwają się metafizycy angielscy - William Blake,
Hopkins – ale w XX wieku też miał swoich ulubionych, pardon le mot, bo trudno
tu o ulubieńców w tradycyjnym sensie - poetów,
zwłaszcza francuskich modernistów. Na pewno przywołam tu, wzorem innych,
Artauda, Céline’a,
Apollinaire’a… Ale może będę bardziej oryginalny,
gdy jeszcze raz wymienię nazwisko Miłosza – polskiego poety, który centralną
postacią jednego ze swych rzeczywiście dobrych wierszy uczynił Allena (choć – i
tu moje wielkie zaskoczenie, gdy pierwszy raz to czytałem - wyraźnie wzorowanym
na bitnikowskiej prozodii; zapożyczenie, które polskiemu mistrzowi zdarzyło się
tak, jak często zdarza się każdemu poecie). Byłem świadkiem zaskoczenia
Ginsberga, gdy nagle dowiedział się ode mnie, że taki wiersz Miłosza istnieje –
„Do Allena Ginsberga”. Ciekawe, że nikt
mu go wcześniej nie podsunął. Było to w Łodzi, gdy zrobiliśmy z Allenem mały
objazd sceniczny Bydgoszcz – Łódź, przy okazji jego kolejnej wizyty w Polsce w
latach 1990tych. I w Łodzi, przed wejściem na scenę, gdy za kulisami Teatru
Studyjnego mieliśmy te swoje trzy kwadranse dla ustalenia, co i w jakiej kolejności
czytamy – ja wpadam na pomysł, aby rozpocząć wieczór wierszem, który przeczytałem
dosłownie parę godzin temu. Wskazuję mu ten tomik i on bierze do rąk jedną ze sterty
przygotowanych do występu książek. Przegląda
ją, a był to świeżo wydany przez
krakowskie Wydawnictwo M zbiór wierszy Ginsberga „Znajomi z tego
świata”. To było wydawnictwo katolickie, które – jak się już po wyjeździe
Allena okazało - nieopatrznie zawarło umowę z szacowną, jak im się zdawało,
serią wydawniczą „Biblioteka NaGłosu”, redagowaną przez znanego w Krakowie
poetę, Bronka Maja. No i wybucha straszny skandal – że to ostentacyjny pedał jakiś, do tego
lewak czy co, a w ogóle Żyd i wróg polskości. Ale jeszcze o tym mowy nie było.
Allen prosi, żebym mu przetłumaczył a vista, co w tym wierszu jest o nim. Więc
czytam, a on ma prawie łzy w oczach, zwłaszcza gdy Miłosz przyznaje się do swej
klęski – do której rzadko się przyznawał – i że „jak stara opona leży przy
drodze” czy coś takiego. Bardzo to jest przejmujące wyznanie starego poety
„salonowego” wobec kogoś, kogo odczytywał jako symbol młodzieńczego,
amerykańskiego buntu. I ten siwawy Ginsberg prawie mi tu płacze. Zapytał, czy
mam adres Miłosza. Mam. A jakąś widokówkę? Coś się w teczce znalazło, już nie
pamiętam, czy z widokiem Łodzi czy Londynu.
Napisał parę słów - że właśnie jest w Łodzi, czeka na występ i właśnie
przeczytał wiersz „Do Allena Ginsberga”. Że mu dziękuje i go pozdrawia. Potem –
jak to on, zawsze pamiętający o przyjaciołach - kazał mi dopisać parę słów od
siebie. Napisałem coś w guście: „pozdrawiam, nisko kłaniam się”, potem wyciągnąłem
notes i przepisałem adres Miłosza. Ginsberg wziął ją do ręki i sprawdził litera
po literze. „Pomyłka” powiedział, w „area code” (czyli w kodzie pocztowym)
brakuje jednej cyfry. To niemożliwe, żeby amerykański kod stanu miał sześć
cyfr. Jest tylko pięć. Sprawdziłem, rzeczywiście. Jedna z cyfr była zdublowana.
Gdy to poprawiałem, Ginsberg przyglądał mi się z przyganą.
Kiedy po paru latach zdarzyło mi się raz i drugi spotkać w Polsce Miłosza,
nigdy nie wspomniał o tej korespondencji.