Allen Ginsberg

Allen Ginsberg

środa, 30 września 2015

Dawid Markiewicz - Allen Ginsberg pisze pożegnalny wiersz dla przyjaciela, który umarł przy torach kolejowych w Meksyku

Na ulicach Pragi Cyganie sprzedawali haszysz,
trochę później miejscowi proponowali benzedrynę.
Pejzaż coraz bardziej się rozmywał i uciekał spod nóg.
Upadłe kobiety w suterenach, znające metafizykę
nocy, częstowały nas papierosami
tak mocnymi, że drapały gardło. Ciężko było przełknąć
wieczór. Pijane studentki, o gasnących neonach zamiast oczu,
wytaczały się z kolejnych knajp
proponując nam numerek za najniższe wynagrodzenie.
Nie wiedzieliśmy, na którą się zdecydować
i w końcu nie wybraliśmy żadnej, bo wszystkie
byłyby przesadą.

Potem długo jeszcze szukaliśmy drogi
do domu. Zmęczony Kafka patrzył na nas
z politowaniem z okna swojej kamienicy.
W końcu poznaliśmy ten balkon,
z girlandami pełnymi goździków.
W pokoju pachniało miętą i jaśminem.

Allen siedział przy biurku i pisał. Ukrzyżowany Chrystus
patrzył na niego z taką miną, jakby wiedział,
co się czuje w takiej sytuacji.
Potem wyciągnął z metalowej puszki trochę zeschniętego
tytoniu zmieszanego z marihuaną i widziałem
jak płomień naftowej lampy zwężał mu źrenice
kiedy roztrzęsionymi rękami skręcał bibułkę.

Powoli zbliżał się zima,
ulice śpiewały kolędy,
papieros palił się tajemniczo
i wszystko stawało się coraz bardziej ulotne.

czwartek, 24 września 2015

Grzegorz Musiał - Biesy

Allenowi


1
najlepszych z mojego pokolenia
widzę
na kamiennych stopniach Berlina Warszawy
u złotych pomników Pragi
sennych dalekich
już nie pojmują siebie;

obojętny tłum przechodniów
gapie z pustki do pustki
bez ust bez rąk
bez żalu bez nienawiści
ręce wystarczy że jest ręką oku
że się zanurzy w nieprzenikliwej przestrzeni
urzędnicy obracają na palcach ciężkie pierścienie
ubodzy
giną pod zardzewiałymi mostami -
Kraków
Moskwa
tika tak kieszonkowego zegarka
niekończące się aleje Gdańska
szpalery ludzkich głów
                                  (nocą
                                  pustymi ulicami
                                  toczą się
                                  puszyste kule strachu)

2
nie ma mojego pokolenia
ludzie przeplatają się jak węże
wystawiają głowy na cienkich szyjach
łapią powietrze do szeroko otwartych ust
ponad ciemnością
próbują dojrzeć
czy jeszcze -

czas sączy się ciężkimi kroplami

moje okno gazeta
szczęśliwa kotka w słonecznej plamie
Kłamstwo!
Potrafię tylko krzyczeć
gdy nie pojmuję już niczego
Wolter - kłamca! Spogląda szyderczo na ściany
Boga świetny morderca
Kartezjusz - kłamca! Czuję na swej skórze
jego chude dłonie

nie ma mojego pokolenia
ono umiera inaczej
bez fanfar i bez butelek z benzyną
na rogach w wychodkach
u lśniących skórzanych stóp
bełkoczą niewyraźnie cienie

Locke - kłamca! Nazwał świat
choć nikt przed niem nie ośmielił się
ujrzał Boga gołymi oczami
nawet nie zatrwożyła się jego małość

Jakże skurczyliśmy się w naszym genialnym ziarenku
proch w pustej skorupie
kapryśne nic pławiące się w złudzeniach
Może TO jutro się wydarzy?
Że co?
Spotkamy siebie. Uściśniemy sobie dłonie Ach może nawet -

nie. To by było
zbyt sentymentalnie
zgubione stare płyty i wiersze
fotografia ufnej chłopięcej twarzy
to nie jest sposób na dwudziesty wiek
on zżera powoli
tak, widziałem na popękanym obrazie
a może w starej księdze wyczytałem
ona nazywała się -

jak się wtedy nazywała ludzkość?

3
Nadzieja!
Kłamstwo!
Bóg!
...
boję się że któregoś świetlnego lata
boję się lecz bardziej
zręczność mnie przeraża w oczach polityków
ich chłodna złość mnie otacza;

głośna muzyka! ja! ja!
chcę być sam tu! teraz!
chcę przeżyć! chcę być bezpieczny
jaki sens stulony w dłoni
obława! goni mnie
ich szydercza pewność siebie
ich pięści uderzają w mój kark Oni chcą
mnie zabić lub przynajmniej
lub żebym nie myślał nie pragnął
oni patrzą na mnie zza ścian śledzą mój krok moją nieśmiałość
w kuluarach śmieją się w łóżkach
ze swoimi kobietami śmieją się i żrą mnie
kawałek po kawałku trzaskają kości świata
między ich zębami

Bóg!

On nie patrzy na to On ze wstrętem odwraca wzrok
dlaczego przez nich
od Ciebie cierpieć mam Panie
którego nie dość głęboko
w sobie uchowałem

Paryż Moskwa
w czułym przytuleniu
wyje caryca
nawlekana na pal
czuję na szyi cuchnący oddech piekła
jej tłuste palce bezwłose białe nogi
szarpie mięso kontynentów
krew ścieka po pszenicznych równinach
Paryż Praga łaszą się u stóp
Warszawa milczy ze ściśniętym gardłem
wściekły Berlin chlaśnięty na pół
dlaczego od nich cierpieć mam
ze stalową obręczą
mózg
obcięte dłonie -
skowyczy caryca
z ustami pełnymi krwawych flaków świata.

4
Newton! Kłamstwo i złudzenie!
Śmiertelnie zgrzeszyłaś
przezorna mądra Anglio.

Opluli nas oszukali
Darwin Marks Lenin
Róża Luksemburg, brzydka samotna kobieto
skąd tyle kobiet z nimi Fanny Kapłan
i ta niemądra Angela Davis
całuje buty morderców u białej ściany straceń
"seksualna psychopatko" krzyczał Dzierżyński
przystawiając do jej ust ciężką lufę
Fanny rozchyliła usta trysnęła
śmierć
pławili się w śmierci
oddychali smrodem rozkładających się stolic
pławili się we krwi
wytaczanej do wiader w podziemnych katowniach
"taka maleńka orgia
na koniec przeklętego świata"
Lenin na balkonie wykwintnej willi
w lakierowanym samochodzie
ryk tłumu skośnooka chytra nienawiść
a za nim zapłakana lekkomyślna
wleczona na śmierć Krzesińska, kochanka cara
cała tamta epoka okrutna i frywolna
kule odskakiwały od zaszytych w stanik brylantów
ale frywolna! ale wesoła!
choćby tyle tego
że zaskrzył czasem w oku niesforny figlik
byśmy mogli obrócić TO w żart
by prześnił się sen
prawda, że dość koszmarny.

5
wrogowie nadziei
maja te same dwie ręce
i gdy zechcą potrafią
wzruszyć cię lub zabawić;

wrogowie nadziei
maja te same oczy
potrafią kłamać nimi
byś uwierzył;

maja ten sam chód te same płaszcze noszą
cóż, różnią się cokolwiek
lecz o tym tylko oni wiedzą

tylko oni znają swe prawdziwe imiona
tylko oni nie zgubią się w mroku i mętnej wodzie
tylko oni otworzą każde serce jak list;

nazywasz ich przyjaciółmi
lecz bacz, zawsze twą gorszą część wybiorą
nawet nie zadrży im głos;

nazywasz ich kochankami
lecz bacz, jakimi zębami błysną
w zapadającym mroku jakimi szponami
gładzić będą twą skórę aż im otworzysz się
naiwna bezbronność;

nazywasz ich imionami
jakich od dziecka używałeś lecz
bacz, czy i oni
witką gonili błysk srebrnej ryby w strumieniu
czy znają blask ogni płonących na stokach gór
czy szary mech i kamień
zagubionej kaplicy.

6
Rozeszły się nasze drogi
to ja, twój brat
strzelę do ciebie zza węgła
to ja, twoja siostra
posłusznie napiszę raport
gdy pierwszy obłok przemknie po twarzy władcy
to ja, twoja matka pochylę wzrok
i bez wahania rozpoznam cię na fotografii;

7
nie ma naszego pokolenia
zginęło pod gruzami koronkowych katedr
zdeptane buciorami szpicli i żołdaków
rozstrzelane pod murami Budapesztu
Lwowa głowy
rozbryzgane wyciągnięte sztywne
dłonie sterczą z murawy
krzyże i drogowskazy;

nie przyznasz się do nich
bezmyślny i oszukany
ubrany i nakarmiony
piękny, zwinny jak jeszcze nigdy nie byliśmy
oświecony i wzgardliwy
pachniesz uwodzisz
mrużysz oczy i coraz dalszy jesteś
wśród słów magicznych zagubisz się szybko
na rozpędzonej aerodynamicznej planecie
choćbym wyciągnął ku niebu ramiona
krzyknął -
Ziemia wymknęła nam się z rąk.

8
Ziemia wymknęła nam się z rąk
                               nam się z rąk
                               nam się z rąk
Ziemia wymknęła nam się z rąk
na własne oczy widziałem.

9
najlepszych z mojego pokolenia
widzę spokojnych i pobladłych
u ceglanych ścian
z zawiązanymi drutem rękoma.

Lecz to nie oni!
przyjmują komunię ołowianej kuli
szyderczo patrzą w oczy Wolterowi i Róży Luksemburg
wybaczą wrogowi

nie oni
z mojego pokolenia
potrafią radować się kłosem roztartym na dłoni
makiem zabłąkanym w ciemnym warkoczu
przyjaznym wnętrzem chleba;
jeżeli dziś
oddam warkocz i kłos
jutro być może
oddam świat

moloch pożera
kawałek po kawałku
przewidzieli to mędrcy o kościstych twarzach
służalcy u pańskiego stołu
handlarze u wrót świątyni

ladacznice w białych sukienkach
uważnych racjonalistów ślepe szkiełko i oko
proroków
niejasne groźby

IX '81