Allen Ginsberg

Allen Ginsberg

piątek, 31 lipca 2015

Rozmowa z Grzegorzem Musiałem (część 2) - ważny i ciekawy fragment o Miłoszu i jego wierszu poświęconym Ginsbergowi

Jak to było z wydaniem „Skowytu”?

Ja „Skowyt” zrobiłem dość szybko i on ukazał się w Bydgoszczy w 1984 roku, nie wiem nawet jakim cudem, chyba dlatego, że mam tu kolegów i przyjaciół. Krzysio Soliński był dyrektorem artystycznym wydawnictwa „Pomorze” i tam się ukazał „Skowyt”. Więc zaraz potem zacząłem pracować nad „Kadyszem”. I okazało się, że „Kadysz” jest dla mnie dużo większym przeżyciem. Może dlatego, że jako tren żałobny to utwór  bardziej nasączony pierwiastkiem mistycznym i religijnym, nie młodzieńczy „Skowyt”.  Minęło już w moim życiu trochę lat od tamtych czasów posthippisowskiej kontestacji, do której „Skowyt” tak bardzo pasował. W Polsce wciąż trwała ponura noc stanu wojennego i powojennego, do której z kolei bardzo dobrze wpisywał się „Kadysz”. Wtedy, dzięki wymianie korespondencji,  miałem bliższy kontakt z Allenem. W „Kadyszu” są fragmenty pisane w jidysz, więc miałem problemy, bo w Bydgoszczy nie było nikogo, kto by znał ten język i nie było z kim się konsultować. Wpierw się udałem do Pawła Śpiewaka i on mi udostępnił kontakt ze swym teściem, Szymonem Detnerem. Potem już miałem kontakt z Ginsbergiem bardzo żywy, zwłaszcza po naszym spotkaniu w Warszawie i udanym wspólnym występie, że się tak wyrażę, w Starej Prochowni. Stale pisywaliśmy do siebie. On mnie namawiał, abym zainteresował się również innymi poetami amerykańskimi. To była taka jego przepiękna cecha – lojalna przyjaźń. Miłość do przyjaciół. Stale dopytywał, czemu jeszcze nie zacząłem tłumaczyć Gwendolyn Brooks. Przysyłał mi foldery z jej wieczorów autorskich w Chicago i Nowym Jorku. Krytykował, że osią moich zainteresowań wciąż nie dość jest Kerouac. Od Kerouaca wszystko się zaczęło, wielokrotnie przekonywał, to Kerouac jest w Beat Generation najważniejszy.  Tu też – zamiast przechwalać się, nadymać, wynosić swoją rolę pod niebiosa – co nagminnie czynią polscy poeci – on ukrywał się na drugim, trzecim planie. Mówił, że byli lepsi poeci od niego, ale on miał nad nimi tę wyższość, że przeżył. A tamci – umarli, w tej samobójczo-narkotykowej hekatombie jego pokolenia . I w którymś liście pyta mnie, czy się do Stanów nie wybieram. Co za myśl! Tylko jak to zrobić? Przecież  był 1986 rok. A tamtych warunkach, łatwiej było wyobrazić sobie podróż na Marsa, niż do Nowego Jorku. Od czasu uwięzienia w 1982 roku miałem zresztą zablokowany paszport. Dopomogła mi grupa przyjaciół. Joanna Wiórkiewicz-Mieszko wygrzebała skądś adres Paula Engle’a, założyciela i dyrektora sławnego International Writing Program w Iowa City, do którego napisałem, że przekładam poezję Ginsberga i czy jest możliwość zorganizowania mi pobytu stypendialnego w USA. On odpisał, że oczywiście tak, że goście z Polski są zawsze mile widziani. Ja wysłałem mu całe moje dossier, a on odpisał, że ok, i żeby wszystko przez ambasadę amerykańską załatwiać. Pytał o rekomendacje, a że od Ryszarda Kapuścińskiego i Artura Międzyrzeckiego miałem nienajgorsze, no i do tego bo siedziałem w więzieniu za wolność i demokrację, więc problemów żadnych nie napotkałem. Tymczasem komuna zaczynała się mocno sypać. Był już rok 1987, i co więcej paszport mi odblokowano – bo tytułem próby wystąpiłem o krótki wyjazd do Berlina Zachodniego, i o dziwo, dostałem zgodę. I tak oto po raz pierwszy wyjechałem do Stanów.

Który to był rok?

To był sierpień 1988 roku. Wtedy „Kadysz” już był przetłumaczony, ale leżał w wydawnictwie przez kilka następnych lat. Gdy w następnym roku wróciłem ze Stanów do Polski, to pierwsze co zrobiłem, to walka o wydanie nareszcie tej książki. Nie wiem, czy to było niechlujstwo, czy zła wola „Pomorza”, ale wyglądało to tak, jakby robiono wszystko, żeby „Kadysz” się nie ukazał. A to twierdzono, że maszynopis przepadł – a ponieważ miałem już przywieziony ze Stanów przenośny komputer, więc – gdy zrobiłem dla nich kopie na dyskietkach – to po paru miesiącach dla odmiany okazywało się, że „po dyskietkach ktoś magnesem przejechał”. Tak twierdził ówczesny potkomunistyczny naczelny wydawnictwa, ale nie patrząc mi w oczy, więc na pewno zmyślał.  

Mówiłem o triumfie, a teraz chciałbym coś powiedzieć o klęsce. Ilekroć jego język jest czysto polityczny, to jest to klęska – i z winy samego Ginsberga. On miał troszeczkę skłonność do politycznej szarży, a zarazem ponosił go temperament poetycki. I ta zgubna – moim zdaniem – definicja, którą przyjął jako swoją wizytówkę na resztę życia, że „first thought - best thought”, że „pierwsza myśl jest najlepsza”. Ja się z tym absolutnie nie zgadzam, bo tak w sztuce nie jest. Sztuka ze swej definicji jest „sztuczna” – a więc nie jest spontaniczna, a spekulatywna. Pochodzi z namysłu i z dokonywania mozolnego wyboru między właściwymi a właściwszymi słowami. No i dochodzi jeszcze kwestia muzyki – elementu w poezji równie ważnego, jak słowo. Gdy  zachodzi ta słynna sytuacja kawiarniana, że zapisujemy coś na serwetce – jakieś słowo, zbitkę słów, zdanie – to jest  to zapłon, błysk, olśnienie, i wokół tego narasta cały wiersz, powoli, powoli, jak słoje drzewa.  A oni czasem godzinami trzaskali tymi swoimi jęzorami, pisali tasiemcowe poematy i często dziś nie da się ich czytać. A na przeciwnej szali leżą wiersze mocne, potężnie związane wewnętrznym kośćcem, np. o śmierci Neala Cassady’ego, wspaniały poemacik „Zapis snu” poświęcony samobójczej śmierci Joan Burroughs  czy „Do Vachela Lindsaya”. To jest wielka poezja, tu dźwięczy dzwon.
Zaraz powstaje pytanie o ich tryb życia. Oni byli modni w Ameryce, byli kochani i wierzyli w to, że każde ich słowo jest bezcenne. W tych bitnikowskich kafejkach w San Francisco sprzedawali zapakowane z puzderka swoje włosy łonowe. Tak nimi miotało coś, co by nazwał „szałem życia” – co oznacza wielką mnogość wszystkiego, także śmiecia, bzdury, niepotrzebnych zdarzeń. Ameryka to właśnie w sobie ma, że tam w przestrzeni krąży mnóstwo wszystkiego, o wiele więcej niż gdzie indziej na ziemi – również więcej śmiecia. Trzeba bardzo uważać, bo to jest kraj bardzo wymieszanego sacrum i profanum, szczególnie kiedy się w to media włączą. My teraz powoli też mamy to w Polsce, i widać, jakie kłamstwo towarzyszy tym medialnym zabiegom. Bitnicy grali z mediami w niebezpieczną grę - z jednej strony, i Allen to przyznawał, pełnymi garściami korzystali z tego, co dziś nazywamy popkulturą. Chodzi o masowego odbiorcę, o te mityngi z udziałem gwiazd, bo przecież ich występy firmowali ludzie z pierwszych stron gazet: wielki poeta William Carlos Williams, niesłychanie wpływowy autor s-f Arthur C. Clarke, psycholog, apostoł „ery LDS” Timothy Leary, guru bitników i krytyk literacki Kenneth Rexroth, za granica dobrą prasę mieli we Francji, gdzie promował ich m.in. Antoine Artaud. To wtedy wystarczyło, żeby się stać megagwiazdą. Ale takie medialne popisy, nawet gdy z początku wydają się wspaniale i wielkie, to potem dopiero widać, ile w tym wszystkim było pustych słów, słów i słomy. Oni to widzieli, bo byli inteligentni, oczytani, znakomicie przygotowani do swej roli oraczy - najważniejszego po II wojnie światowej pokolenia w amerykańskiej poezji.  I tę dwoistość u Ginsberga troszkę było widać – i w życiu, gdzie angażował się wciąż a to w jedne, a to w inne religie czy ideologie, ale niestety też w literaturze. Niektóre z jego wierszy pisanych po narkotykach, leżą już po prostu poza granicą percepcji. Może nie powinno się ich czytać, ale tańczyć? Śpiewać? Przyjaźń z Allenem to był przecież taniec. Ja bym nigdy nie wyjechał z  Nowego Jorku, ze  Stanów, gdyby nie ciężka choroba i śmierć mojej matki. Rekomendacja Ginsberga otwierała w Ameryce wszystkie drzwi. Ale ja też byłem, jak on, rozdwojony. Zdawałem sobie sprawę, że są dwa oblicza Stanów, drugie oblicze to jest oblicze tandety. Więc to, na czym on się poślizgnął – poniekąd było także moim problemem. Jeśli artysta chce wejść w tę najwyższą wielkość, musi być zupełnie samotny. Nie wolno mieć przyjaciół, rodziny… Apollo żąda, aby wszystko spłonęło na ołtarzu sztuki. Myślę, że on był bardzo żydowski w tym swoim gorącym stosunku do przyjaciół, pewnie i do rodziny, co widać w „Kadyszu”. I ta „gorącość” – również w sferze polityki, bo każdy mógł go zdobyć dla swej sprawy, w imię wolności, sprawiedliwości, swobód obywatelskich czy twórczych – podważała jego podstawy, by tak rzec, „apollińskie”. Wiedział o tym i kiedyś  powiedział mi, jak zazdrości Miłoszowi jego „nadludzkiego”, tak wyraził się, dystansu i chłodu. W moim przypadku – toutes proportions gardées – na przeszkodzie w drodze na ten apolliński, czy wręcz lucyferyczny Parnas, stało moje odczuwanie katolickie. Po prostu nie umiałbym dalej żyć, nie mówiąc o pisaniu wierszy, gdybym nie przepłynął Wielkiej Wody – choćby tylko po to, aby bezradnie tkwić przy latach umierania powoli odchodzącej matki. Ciekawe, że nigdy, ani przez sekundę, nasze dwie „gorącości”– jego żydowska, i moja katolicka – nie iskrzyły, nie było mowy o konflikcie między nami. Na pewnym poziomie cierpienia – i używam tego słowa świadomie – pewne rodzaje samotności zawsze się spotkają. Warto walczyć o tę Ginsbergowską poezję, gdzie, jak w „Kadyszu” ujawnia się nuta cierpienia, bo jest to – tu nie zgadzam się z Piotrem Sommerem – poezja wielka.
Gdyby ktoś chciał dobrze wydać Ginsberga, to nie wiem, czy trzeba byłoby to robić chronologicznie, to chyba nie jest dobry klucz. To, co pomoże go zrozumieć, byłoby wydaniem według ścisłych kanonów estetycznych. Pogrupować jego wiersze narkotyczne – bo tam jest najwięcej gadulstwa, wodolejstwa, ci kochani bitnicy naprawdę czasem nie wiedzieli, co mówią. Ja kiedyś zrobiłem taki eksperyment - po prostu nawalony, jak oni,  pisałem. Wydawało mi się wtedy, że jestem geniuszem, a rano czytam to – i widzę małpi rozum (śmiech). I nie można iść chronologią, trzeba iść kluczem estetycznym, bo można wpaść w generacyjność, w politykę i nic nowego nie da się powiedzieć. Zaproponowałem tu nieścisłą bardzo kategorię „wierszy cierpienia”, jako biegun przeciwległy. Jest taki typ poezji w tradycji Europy – wiersze patetyczne, od greckiego słowa „ból”, czyli pathos. Oczywiście, słowo „patetyczne” nie ma tu nic do roboty. Chodzi mi o te wiersze, które – na przykład – jakże wyraźnie zatrącają o ton starożytnego żydowskiego lamentu. W wielu utworach widać też trop, który bardzo mocno inspirował Ginsberga i był zaczynem dla wielu jego najlepszych wierszy – mam na myśli wielką poezję Europy. Oczywiście, natychmiast w tym momencie nasuwają się metafizycy angielscy - William Blake, Hopkins – ale w XX wieku też miał swoich ulubionych, pardon le mot, bo trudno tu o ulubieńców w tradycyjnym sensie -  poetów, zwłaszcza francuskich modernistów. Na pewno przywołam tu, wzorem innych, Artauda, Céline’a, Apollinaire’a…  Ale może będę bardziej oryginalny, gdy jeszcze raz wymienię nazwisko Miłosza – polskiego poety, który centralną postacią jednego ze swych rzeczywiście dobrych wierszy uczynił Allena (choć – i tu moje wielkie zaskoczenie, gdy pierwszy raz to czytałem - wyraźnie wzorowanym na bitnikowskiej prozodii; zapożyczenie, które polskiemu mistrzowi zdarzyło się tak, jak często zdarza się każdemu poecie). Byłem świadkiem zaskoczenia Ginsberga, gdy nagle dowiedział się ode mnie, że taki wiersz Miłosza istnieje – „Do Allena  Ginsberga”. Ciekawe, że nikt mu go wcześniej nie podsunął. Było to w Łodzi, gdy zrobiliśmy z Allenem mały objazd sceniczny Bydgoszcz – Łódź, przy okazji jego kolejnej wizyty w Polsce w latach 1990tych. I w Łodzi, przed wejściem na scenę, gdy za kulisami Teatru Studyjnego mieliśmy te swoje trzy kwadranse dla ustalenia, co i w jakiej kolejności czytamy – ja wpadam na pomysł, aby rozpocząć wieczór wierszem, który przeczytałem dosłownie parę godzin temu. Wskazuję mu ten tomik  i on bierze do rąk jedną ze sterty przygotowanych do występu książek. Przegląda  ją, a był to świeżo wydany przez  krakowskie Wydawnictwo M zbiór wierszy Ginsberga „Znajomi z tego świata”. To było wydawnictwo katolickie, które – jak się już po wyjeździe Allena okazało - nieopatrznie zawarło umowę z szacowną, jak im się zdawało, serią wydawniczą „Biblioteka NaGłosu”, redagowaną przez znanego w Krakowie poetę, Bronka Maja. No i wybucha straszny skandal  – że to ostentacyjny pedał jakiś, do tego lewak czy co, a w ogóle Żyd i wróg polskości. Ale jeszcze o tym mowy nie było. Allen prosi, żebym mu przetłumaczył a vista, co w tym wierszu jest o nim. Więc czytam, a on ma prawie łzy w oczach, zwłaszcza gdy Miłosz przyznaje się do swej klęski – do której rzadko się przyznawał – i że „jak stara opona leży przy drodze” czy coś takiego. Bardzo to jest przejmujące wyznanie starego poety „salonowego” wobec kogoś, kogo odczytywał jako symbol młodzieńczego, amerykańskiego buntu. I ten siwawy Ginsberg prawie mi tu płacze. Zapytał, czy mam adres Miłosza. Mam. A jakąś widokówkę? Coś się w teczce znalazło, już nie pamiętam, czy z widokiem Łodzi czy Londynu.  Napisał parę słów - że właśnie jest w Łodzi, czeka na występ i właśnie przeczytał wiersz „Do Allena Ginsberga”. Że mu dziękuje i go pozdrawia. Potem – jak to on, zawsze pamiętający o przyjaciołach - kazał mi dopisać parę słów od siebie. Napisałem coś w guście: „pozdrawiam, nisko kłaniam się”, potem wyciągnąłem notes i przepisałem adres Miłosza. Ginsberg wziął ją do ręki i sprawdził litera po literze. „Pomyłka” powiedział, w „area code” (czyli w kodzie pocztowym) brakuje jednej cyfry. To niemożliwe, żeby amerykański kod stanu miał sześć cyfr. Jest tylko pięć. Sprawdziłem, rzeczywiście. Jedna z cyfr była zdublowana. Gdy to poprawiałem, Ginsberg przyglądał mi się z przyganą.

Kiedy po paru latach zdarzyło mi się raz i drugi spotkać w Polsce Miłosza, nigdy nie wspomniał o tej korespondencji.

czwartek, 30 lipca 2015

Rozmowa przeprowadzona z Grzegorzem Musiałem w Bydgoszczy 28.11.2007 r. (część 1)

 Może zacznie Pan od siebie. Czy jakikolwiek wpływ miał Allen Ginsberg na Pana?

Ta jego wielkość i siła – w moim odczuciu – zasadzała się (muszę użyć czasu przeszłego, bo zmierzam do jakiejś klęski jego recepcji w Polsce)  na słowach „popularność” i „polityka”. Słowach, których nienawidzę całym swoim sercem, bo dla artysty są synonimami klęski. Dzisiaj polityka jest wszędzie, artyści stają się politykami i bezwstydnie stosują w swym zabiegach o sukces metody zapożyczone z telewizyjnych strategii partii politycznych walczących o słupki popularności. Jednak wtedy, gdy w Ameryce lat 1950. tak źle jeszcze nie było. Media nie rozszarpywały artysty na strzępy, politycy nie prostytuowali polityków, każąc im pisać listy z poparciem dla haseł, o których wiadomo, że są tylko sloganami wyborczymi. Dlatego Ginsbergowi to, co zrobił politycznego w swoim życiu, zdawało się triumfem, a teraz odczytujemy to jako klęskę. Polityka jest dziś wszędzie, to tandeta, moneta gorsza, zwłaszcza w demokracji, gdzie co pokolenie następuje obsuwanie się gustu publicznego. To nie jest już wielkość polityki, jak ją rozumiał Arystoteles. Ginsberg, wychowany na Arystotelesie, też na to patrzał idealistycznie. I jeszcze wierzył, że protestami, pieśniami, pochodami, można na lepsze zmienić świat.  Dlatego namiętne, nieustannie i szczerze opowiadał się po stronie tego, co było wówczas językiem wolności i prawdy, językiem buntu, sprzeciwu. To było największym, najdroższym skarbem naszej młodości, lata sześćdziesiąte. Lata idealizmu, który zrodziła „brudna” wojna w Wietnamie, pieśni Dylana i Joan Baez, i właśnie, wiersze Allena Ginsberga. Ja miałem wtedy trochę więcej niż 20 lat, gdy pierwszy polski przekład „Skowytu” trafił do moich rąk – było to wydanie niepełne, jeden obszerny fragment. To było gdzieś tak pod koniec moich studiów w Gdańsku, w 1976 roku, a może między 1976 a 1978? Wydaje mi się, że „Puls” to wtedy wydrukował. Oczywiście to było pod pseudonimem jakimś wydane i tylko przez chwilę dosłownie miałem to w ręku, bo to był samizdat, wydzierany sobie przez nas nawzajem. Usiadłem sobie gdzieś u Ani Czekanowicz za biblioteką i sobie to czytałem, a oni też siedzieli i coś tam pili. Ja przeżyłem po prostu wstrząs, że można tak pisać poezję. Znam poetów amerykańskich, bo mówię dość biegle w języku angielskim - od dziecka byłem wychowywany w dwóch językach nieomal, bo ciocię miałem znakomitą anglistkę i już od chwili, gdy mogłem samodzielnie stawiać kroki, biegałem do niej na komplety. Pierwszą angielską książką, jaką zacząłem czytać – nie skończyłem jej, bo jednak dosyć to było trudne – były „Liście traw” Walta Whitmana. Miałem – nie  żartuję - 8 czy 9 lat i wziąłem sobie do domu tę książkę z biblioteczki ciotki. To było poronione zupełnie czytanie, co piętnaste słowo rozumiałem, ale czytałem. Rytm angielskiego zdania poetyckiego mnie porywał. Dopiero wiele lat później miałem dowiedzieć się, że oprócz hebrajskiej Biblii, drugą najważniejszą inspiracją artystyczną Allena był właśnie długi wers Whitmana. Ale muszę wrócić do wątku, który porzuciłem, czyli w popiele polityki – diament języka, który był językiem wolności. Wolności, której największym bardem w moim pokoleniu był Ginsberg. I tu jest absolutnie jego rola jednoznaczna w dojrzewaniu mojego pokolenia. Jestem przekonany, że to samo, co ja powiedziałem, potwierdzą Piotr Bratkowski czy Piotr Sommer, choćby nie wiem co mówili o Ginsbergu, jako o poecie, to muszą mu oddać sprawiedliwość, tamtą wolność wewnętrzną, która się stała w nas również poprzez jego poezję. Plus jego legenda – to jest mieszanka piorunująca dla młodych umysłów, które stają do walki z całym systemem – bo my byliśmy taką serdecznie zaprzyjaźnioną grupą młododysydencką. „Praska Wiosna”, na przykład, jego pobyty w Pradze, śmiertelne narażenie się komunistom, i w konsekwencji zakaz pobytu w Czechach.  Miała tam miejsce prowokacja – chłopaka jakiegoś wysłali za nim, krzyczącego w niebogłosy „buzerant, buzerant” – to po czesku „pedał, pedał”. Że niby on nieletniego nakłaniał do nierządu, takie tam komunistyczne bajoro, w którym niepokornych taplali. Różne kawałki tego typu, i nie tylko, na jego temat kolekcjonowałem. A ponieważ miałem ten przywilej, że miałem rodzinę w Londynie, do której jeździłem co roku – jeździło się na mycie garów – i siedziałem u moich cudownych wujostwa w ich domu na Finchley, w północnym Londynie, no a potem  jeździłem do miasta, do centrum Londynu, kupować książki, gdy już zarobiłem trochę. I właśnie pierwszą książką, którą kupiłem we wspaniałej księgarni Foyle’s na Charing Cross Road, to był „Skowyt”. Mam go do dzisiaj, to niezwykle eleganckie czarno-białe lakierowane wydanie City Lights, wydawnictwa poety Ferlinghettiego, które całego Ginsberga tomik po tomiku wydawało. Czytałem i tłumaczyłem „Skowyt” już po drodze do Polski, oczywiście, byłem cały zakochany w Ginsbergu. Ale wtedy Ginsberg konkurował u mnie z Genetem. Niestety francuskiego nigdy nie poznałem tak, jak angielskiego, żeby czytać po francusku, więc czytałem go w tłumaczeniach angielskich. Uważałem, że angielski był bliższy oryginałowi niż polski, bo są to dwa języki bliskie łaciny. Polski nieco się od niej oddalił. Choć polskie tłumaczenia też są wspaniałe – Piotr Kamiński, Rodowska tłumaczyli. Miałem wtedy taką ukochaną dziewczynę swoją w Londynie, Angielkę,  i ona  „Skowyt” pożyczała ode mnie i czytała. Zostawiła raz ten „Skowyt” otwarty na stole, a pochodziła z mieszczańskiego, zamożnego domu. Jej mama była taką damą z lat 30-ych. Więc kiedy Stephanie wróciła do domu, jej matka siedziała z tym Ginsbergiem w ręku, taka blada, i powiedziała: „czy ty jesteś pewna, że chcesz to czytać, a może już zaczęłaś nawet?” A ona na to: „tak zaczęłam, ale właśnie miałam to oddać.” – Zamknęła go  i odłożyła. Krótko potem zerwaliśmy ze sobą – okazało się więc, że Ginsberg jest dla ludzkich dusz takim papierkiem lakmusowy. Jego poezja wyzwalała skrajne postawy – albo całkiem „tak”, albo równie niezłomne „nie”. Każda postawa pośrodku była niemożliwa. I to bywa wielką siła, ale też czasem – wstępem do równie wielkiej klęski poety.  
A potem w Polsce zaczął się stan wojenny w 1981 roku i niestety, była to czarna noc, rozpacz straszna. I ten „Skowyt” leżał i jakby czekał na mnie, dosłownie. Mieszkałem wtedy w innym mieszkaniu i tam była taka wielka biblioteka, chyba większa od obecnej. Błąkałem się wśród tych półek, nie mogłem sobie miejsca znaleźć, i nagle „Skowyt” sobie leży. Zacząłem go czytać i powiedziałem – o, to jest to, co ja teraz chcę robić. Wybuchła we mnie wściekłość, furia na tych gnojów brzuchatych, na tych spasłych dziadów, którzy tych nędznych przywilejów, tych małych fiatów na przydział będą bronić za cenę zamordowania całego narodu, tych swoich wczasów w Bułgarii. Ta cała nędza komunizmu gotowego do obrony swoich przywilejów tak mizernych, tak żałosnych. Żeby oni jeszcze walczyli o jakieś gigantyczne majątki, jakiś skarb Inków, to bym może zrozumiał, ale takie gówno, za przeproszeniem, jakie oni nam oferowali, że to niby najlepsze, co można mieć, te wczasy w Bułgarii. I w tym momencie Ginsberg idealnie mi pasował i „Skowyt” bardzo szybko przetłumaczyłem. Miałem wtedy przyjaciela, nieżyjącego od lat , Zdzisława Reszelewskiego. Był poetą i tłumaczem, znał bodaj ze dwanaście języków, to był fenomen językowy, i on mi pomagał w przekładach, bo ta składnia Ginsberga jest bardzo trudna. I teraz znów wracam do Whitmana, które mi tę frazę pomógł zrozumieć, to był idealny trop, trop, od którego właściwe powinienem był zacząć, instynktownie trafiłem na to, a może Reszelewski mi to podsunął? W każdym razie, ta muzyka wersu z wczesnej lektury „Liści traw” widocznie gdzieś się w mej pamięci arche przechowała, i teraz zabrzmiała znów, we właściwym momencie.  Melodia języka Ginsberga jest bardzo ważna, gdyż oparta jest z jednej strony na frazie biblijnej, z drugiej strony – na długim wersie Whitmana, a na koniec jest na to nałożony bebop,  prozodia bop’u. Starałem się tę prozodię bopowską w polskim języku zachować, a to jest zadanie wręcz karkołomne. Polski język rządzi się zupełnie inną melodią, tu akcent jest sztywny, prawie zupełnie nie występują zbitki znaczeniowe, trudno o skrót slangowy – co w angielskim jest nagminne – itd. Więc uczyniłem najlepszą rzecz, jaką mogłem jako tłumacz – gdy było czytanie publiczne w Starej Prochowni w Warszawie, miałem seans symultanicznego czytania, to znaczy ja po polsku, a Ginsberg po angielsku. I bezlitośnie słowo po słowie, porównywał. Było to możliwe dzięki temu, że gdy już Allen był w Polsce – pierwszy raz odkąd zawieszono stan wojenny - i ja owszem, planowałem spotkać się  z nim, ale później, po jego występach, gdy po prostu będziemy mogli pospacerować po Warszawie i pogadać. A tu dzwoni do mnie Ryszard Kapuściński, że kocha Ginsberga i uwielbia, ale już trochę „nie wyrabia” i że chce sobie odpocząć trochę. Więc zaraz do Warszawy pojechałem i  Kapuściński przekazał w moje ręce tego naszego Allena ukochanego. Więc wszystko odtąd, prawie godzina po godzinie, było z Allenem. Pokazywałem mu Warszawę, a on chciał zobaczyć gej-kluby. A tu nic prawie nie ma, mówię, była milicyjna akcja Narcyz i biedni geje polscy gdzieś się po parkach tarmoszą. Ja się wtedy zatrzymywałem u moich przyjaciół, niedaleko rogu Chłodnej i Żelaznej, gdzie był z czasu wojny ten słynny drewniany most pomiędzy żydowskimi gettami: tak zwanym dużym i małym. Więc jest wieczór, zimno, trzęsiemy się na postoju taksówek na Chłodnej i ja mu nagle mówię: wiesz Allen, że tu, gdzie stoimy, był tamten słynny most? Jaki most? No ten, którym jedno getto przechodziło do drugiego i z powrotem. On zesztywniał. Nic nie odpowiedział.  Akurat przyjechała taksówka i pojechaliśmy do czegoś, co miało być jakimś gej-klubem, na Koziej. Ale to było zamknięte. Więc wracaliśmy przez tą upiorną zimną ciemną Warszawę, i on jeszcze raz chciał tamto miejsce zobaczyć. Wróciliśmy na Żelazną i ja mu wyrysowałem w powietrzu na tle domów, jak mniej więcej przebiegał kiedyś ten most. On się wpatrywał w tę przestrzeń i miałem wrażenie, że widział ten most. Chwycił mnie za rękę i był bardzo przejęty, wpatrywał się w to puste miejsce, gdzie kiedyś stukotały obcasy zgładzonych setek tysięcy kobiet, mężczyzn, dzieci; jego oczy jakby przyklejały się do tego nieistniejącego obiektu, to jest patrzenie w czas.

Chciałbym to zakończyć jeszcze paroma słowami o tym czytaniu symultanicznym, które było dla mnie takie ważne dla zrozumienia prozodii Ginsberga. Więc w Starej Prochowni Ginsberg na scenie, obok niego – Bogdan Baran, drugi tłumacz Ginsberga, który zrobił mi w tym czasie kawał i wydał w WL-u, nieomal jednocześnie ze mną, swoje tłumaczenia wielu wierszy Ginsberga. A tu Allen rozgląda się po widowni – straszny tłum się do tego teatru napchał – i pyta, czy jestem na sali. No jestem. No to prosi na scenę. I tam na scenie ja czytam swoją wersję wiersza „Ameryka”, Baran – swoją, a Ginsberg kontroluje jedną i drugą uderzeniami w bębenek. Sprawdzał obecność tej be-bopowskiej prozodii. Mówiono mi potem, że nieźle wypadłem. Mógłbym tylko mieć sobie do wyrzucenia, że na samym początku, gdy w „Ameryce” pada słynny okrzyk Ginsberga „go fuck yourself with your atom bomb” żadne z naszych tłumaczeń, ani Barana „pieprz się sama swoją bombą atomową” ani moje „daj sobie w krok” nie wywołało w nim pełnego zadowolenia.